
Edge Story - bohater i tyran
WstępCzęść pierwsza | Część druga | Część trzecia | Część czwarta
Część trzecia: Legendy żywe i martwe
Tę część "Edge Story" dedykuję Mike'owi, bez udziału którego AZetka nigdy by nie powstała.
"What can I do, at which end do I start?
Do I follow my brain or just go with my heart?
What do we do when sanity crumbles?
How do we handle the threat?
How do we act when dignity stumbles?
How do we live with regret?"
Clawfinger - "When Everything Crumbles"
IIIA - Powód, by żyć
  Edge zamrugał. Uczucie wracającej przytomności pomieszało mu się z wrażeniem deja vu. Podczas służby w Imperium Tysiąca Słońc także czasami zdarzało mu się obrywać po głowie, ale ostatnio działo się to nader często. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że tym razem utrata świadomości nie wynikała z obrażeń odniesionych w walce. Nie bezpośrednio.
  W końcu poczuł się względnie normalnie. Wstał, rozejrzał się i aktywował szósty zmysł. Westchnął głęboko. Nie znajdował się już na świecie zmiennokształtnych. Nigdzie nie wyczuwał także Caulifa. W pewnym sensie była to dobra wiadomość. Zbrodnicze zachowanie saiyańskiego króla wciąż nie do końca mieściło się w głowie Neev-jina. Nie miał pewności, czy nadal mógł nazywać go przyjacielem. O ile jasnowłosy wojownik w ogóle żył... Skoro broń zmiennokształtnych nie uśmierciła jego samego, to prawdopodobnie nie mogła lub nie miała zabijać kogoś o takim poziomie mocy. Prawdopodobnie.
  Okolice dominowały odcienie szarości, choć należało to zrzucić na wstający dopiero świt. Wyglądało na to, że nowa planeta jest jak najbardziej zdatna do zamieszkania, a nawet całkiem przyjemna. Wyczuwał na planecie wiele istot, ale nikogo, kogo można by uznać za ki-wojownika. Niewiele myśląc, ruszył w kierunku najbliższego zbiorowiska. Zastanawiał się trochę, gdzie właściwie jest, ale nie czuł się jeszcze na siłach, by koncentrować na wyczuwaniu energii na duże odległości. Był trochę głodny i tak zdezorientowany, jakby zakończył właśnie długą jazdę na karuzeli.
  Z głową pełną krążących myśli, niemal nie zauważył kiedy dotarł do miasta. Cywilizacja stała tu na nieco wyższym poziomie technologicznym niż u Saiyanów, ale różnica nie była duża. Tutejsi mieszkańcy przypominali z wyglądu jego Saiyanów, ale byli drobniejsi i nie mieli ogonów. Ich skóra miała kremowo-różową barwę, a włosy były najczęściej brązowawe. W swoim wszechświecie spotkał wiele podobnych gatunków. Neev-jin, bez zbędnych podchodów, wylądował na środku targowiska, czym wzbudził pewne poruszenie. Najbliżej stojący tubylcy poodsuwali się na bezpieczną, w ich mniemaniu, odległość, patrząc na niego ze strachem i niepewnością. Nie uciekali w popłochu, więc Edge obstawiał, że nie spotykali do tej pory przybyszów z obcych planet.
  Nie miał ochoty na żadne wyjaśnienia. Podszedł do pierwszego straganu z czymś, co wyglądało na jadalne, złapał okrągły, żółty owoc i wgryzł się w niego. Nikt nie oponował. Właściciel kramu, uciekając, prawie zgubił buty. Wrzeszczał coś o "pomocy".
  Ta nadeszła wkrótce, w postaci czterech odzianych w metalowe pancerze i uzbrojonych w długą drzewcową broń wojowników. A więc nie miało się obyć bez ofiar. Edge ignorował ich tak długo jak mógł, ale gdy jeden spróbował ogłuszyć go tępym końcem oręża, olbrzym zdmuchnął go niewidzialną falą ki. Trochę zbyt mocną, bo mimo zbroi strażnik rozprysnął się na pobliskiej ścianie jako krwawa masa. Trudno jednak było dozować odpowiednią ilość energii przy takiej różnicy siły, a on dodatkowo źle się czuł i chciał szybko zniechęcić pozostałych. Zadziałało.
  Jego atak wywołał wśród tłumu panikę. Z wrzaskiem, depcząc jedni po drugich, zupełnie chaotycznie, mieszkańcy zaczęli uciekać we wszystkie strony. Tak szybko jakby rzeczywiście spodziewali się, iż będzie ich gonił. I tak zaciekle jakby naprawdę sądzili, że mogliby przed nim uciec. Uśmiechnął się pod nosem i chwycił coś, co wyglądało jak pieczywo. Jedzeniu mieli tu naprawdę smaczne.
  Po zaspokojeniu głodu — co nie obyło się bez problemów, gdyż sprowadzono przeciw niemu łuczników — zabrał jeszcze trochę zapasów do jakiegoś znalezionego worka, otoczył się sferą podróżną i wystrzelił na orbitę.
  W całym kraju jeszcze przez wiele lat opowiadano historie o błękitnym demonie, który nawiedził miasto.
 
  Dopiero kiedy opuścił atmosferę i ujrzał układ gwiazd, Edge zaczął się martwić. Wyglądało na to, że znajdował się w zupełnie innej części wszechświata niż przed atakiem na Metamorfis. Czyżby broń zmiennokształtnych miała zdolność teleportacji na duże odległości? To miałoby sens. Skoro nie mogli zabić Caulifa, dlaczego nie mieliby chcieć go po prostu usunąć z planety? W duchu pogratulował im sprytu, ale też przeklął. On, dwaj zmiennokształtni i Caulif zostali przeteleportowani w tym samym momencie, a mimo to był tu zupełnie sam. To mogło oznaczać bardzo wiele, na przykład to, iż każdego z nich przeniosło zupełnie gdzie indziej...
  Odnalezienie Caulifa mogło być bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe.
  Edge, niestety dla siebie, nie mylił się. Po zdjęciu zabezpieczeń dyslokatora przestrzennego, komputer podczepiał falę teleportującą pod losowo wybrane cząsteczki kosmicznego promieniowania. Ofiary mogły tak podróżować w nieskończoność, lub wylądować w czarnej dziurze. Edge nie wiedział o tym, ale z czwórki trafionych miał najwięcej szczęścia - jego "podróż" trwała najkrócej i jako jedyny pojawił się na powierzchni planety.
  Trochę inny los spotkał saiyańskie dzieci, które oberwały spójną falą dyslokacyjną. Wszystkie, bez wyjątku, zostały teleportowane w to samo miejsce. Wiele lat w przyszłość.
  Skoncentrował się, próbując wyczuć gdzieś ki Caulifa, ale bez powodzenia. Odnalazł całkiem sporo istot o poziomie ki podobnym do nie-bojowej energii saiyańskiego króla, ale nie nauczył się jeszcze rozróżniać wąskiego pasma ki na tyle szczegółowo, by rozpoznać konkretną osobę. Zwłaszcza z tak dużej odległości. Może gdyby Saiyan akurat używał Explodera... Ale szansa to była bliska zeru.
  Skoncentrował się, próbując wyczuć gdzieś ki Caulifa, ale bez powodzenia. Odnalazł całkiem sporo istot o poziomie ki podobnym do nie-bojowej energii saiyańskiego króla, ale nie nauczył się jeszcze rozróżniać wąskiego pasma ki na tyle szczegółowo, by rozpoznać konkretną osobę. Zwłaszcza z tak dużej odległości. Może gdyby Saiyan akurat używał Explodera... Ale szansa to była bliska zeru.
  Wiedział, że z czasem charakterystyka ki legendarnego Super-Saiyana tym bardziej zatrze się w jego w pamięci, wśród wielu innych. Wyglądało to co najmniej beznadziejnie. Edge odetchnął głęboko, próbując wymyślić coś sensownego. Wreszcie, nie widząc innego wyjścia, odnalazł najbliższą planetę, na której ki operowała w skali zbliżonej do jego własnej, i siłą woli skierował tam sferę podróżną.
  Nie znalazł tam wojownika wartego uwagi, podobnie jak na dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu kolejnych.
 
  Kilka miesięcy później, zrezygnowany Neev-jin leciał właśnie do kolejnego układu planetarnego, zastanawiając się, czy jego poczynania mają jakikolwiek sens. Jak na razie zdołał zapamiętywać odwiedzone światy, ale domyślał się, iż prędzej czy później zaczną się mu one po prostu mylić. Co gorsza, nie widział innego sposobu oznaczania już odwiedzonych planet niż rozwalanie ich w pył. To oczywiście nie wchodziło w grę. Nie zamierzał krzywdzić niewinnych.
  Choć nigdy nie atakował pierwszy, nie miał oporów przed zabijaniem tych, którzy uznawali go za zagrożenie i próbowali zneutralizować. Doktryna walki Neev głosiła, że ten, kto podejmuje się walki, musi liczyć się ze śmiercią. A także, że akcja zaczepna powinna spotkać się ze zdecydowaną odpowiedzią. Różnica siły nie miała tu znaczenia. Ocena ryzyka należała do agresora. Na jednej z planet, gdzie ostrzelała go eskadra okrętów wojennych, uśmiercił zapewne kilkaset osób.
  Czym innym było jednak zabijanie cywilów. Eksterminacja milionów niewinnych istot dla własnej korzyści nie mieściła mu się w głowie i nawet przez chwilę poważnie jej nie rozważał.
  Koncentrację przerwała mu emanacja chi. Tak, to była zdecydowanie chi! Może nie na poziomie Caulifa i nie ten sam rodzaj, ale z całą pewnością wykraczała poza tutejszą "ki". Istnieli więc inni wojownicy potrafiący się nią posługiwać! Z miejsca zmienił kierunek lotu. Moc wyczuł w dużej odległości, więc mimo zwiększenia prędkości do maksimum, czekał go co najmniej dzień podróży.
  Zanim dotarł, impuls powtórzył się jeszcze kilkukrotnie, upewniając go, iż nie jest to Caulif. Rodzaj energii był zupełnie inny niż Explodera. Słabszy — dla Edge'a nie stanowił zagrożenia — ale wyjątkowo zabójczy dla tutejszego życia.
  Neev-jin przekonał się o tym tuż po wylądowaniu na docelowej planecie. Nie było tu żywego ducha... Gorzej, absolutnie nic żywego. Niedawno zapewne tętniący życiem świat, stał się teraz tylko pustą skorupą, kosmiczną skałą dryfującą na orbicie swojej gwiazdy. Impulsy użytej tutaj chi sprawiły, że energia wszystkich organizmów po prostu znikła, zdmuchnięta jak płomień świecy. Efekt dotyczył całej planety, gdyż nawet jej skorupa nie stanowiła wystarczającego osłony przed zabójczym promieniowaniem. Wszystko w promieniu kilkunastu tysięcy kilometrów od źródła chi, wliczając kilka orbitujących planetę stacji kosmicznych, było teraz martwe.
  No, prawie wszystko... Nie należało zapominać, że ktoś tej chi użył. Kimkolwiek nie był — nadal znajdował się na planecie. Edge od samego początku śledził jego ki swym szóstym zmysłem. Trochę go to dziwiło... Czego mógł chcieć od pustej planety? Czy wynajęto go do pozyskania stąd jakiejś technologii? Mogło to mieć sens... Tutejsza cywilizacja wyglądała na dość zaawansowaną.
  Edge nie rozumiał jeszcze jednej rzeczy — dlaczego tamten atakował za pomocą chi kilkukrotnie? Takie natężenie musiało zabić wszystkich już za pierwszym razem, dalsze ataki były więc bezcelowe.
  Krocząc wśród szarych gruzów niegdyś pięknego — prawdopodobnie zbudowanego ze stali i szkła — miasta, Neev-jin ostrożnie zbliżał się do właściciela sporej energii. Teraz, w spoczynku, nie dało się jej odróżnić od zwyczajnej dla tego wymiaru ki. Wyróżniała się głównie wielkością — ktokolwiek to był, nie umiał dobrze wytłumić swojej mocy. Dlatego właśnie Neev-jin postanowił nie rzucać się na oślep. Niby był znacznie potężniejszy, ale też zmęczony dwudziestopięciogodzinnym wysiłkiem związanym z możliwie najszybszą podróżą. Nie miał pewności, czy jego ciało nie zawiedzie w krytycznym momencie. Dodatkowo, nie spał porządnie od wielu dni, co z pewnością nie poprawiało sytuacji.
  Ostrożnie, tłumiąc swoją ki, zbliżał do zgliszcz budynku, gdzie wyczuwał źródło energii. Miasto, w którym się znajdował, było najwyraźniej głównym celem ataku. To, co eksplozje chi objęły bezpośrednio, po prostu wyparowało, a towarzyszące im fale uderzeniowa zrównały z ziemią znaczną część metropolii. Promieniowanie dokonało reszty dzieła zniszczenia. Zapewne miasta po drugiej stronie globu stały w stanie niemal nienaruszonym, ale trupy wypełniały je tak samo jak tutejsze ruiny. Zwłoki najpewniej będą tak leżeć latami, póki nie obrócą się w pył — bakterie, które mogłyby je rozłożyć, zginęły w tym samym momencie co reszta życia. Budynki, pojazdy — także powietrzne, choć oczywiście aktualnie uziemione — tylko tyle zostało z tutejszych mieszkańców, ich spraw i myśli. Cywilizacja zmieniona w jednej chwili w swoje własne mauzoleum.
  Sprawca tej zagłady się nie ruszał. Ki od dłuższego czasu tkwiła w tym samym miejscu, tuż za następną ścianą. Edge wziął głęboki oddech, nastawił się psychicznie na ewentualną walkę i postąpił dwa ostatnie kroki. Tamten wreszcie znalazł się w jego zasięgu wzroku.
  Zobaczył coś zupełnie innego, niż się spodziewał: wkuloną w róg na pół zburzonego muru rudowłosą dziewczynkę. Spod postrzępionego i brudnego szpitalnego fartucha, który miała na sobie, prześwitywała podrapana w wielu miejscach skóra o liliowym odcieniu. Edge nie znał się na dzieciach, ale na jego oko miała może z siedem lat. Zamarł, osłupiały.
  Na jego widok dziewczynka jęknęła ze strachu, jeszcze bardziej przyciskając się do ściany. Zapewne gdyby mogła, wtopiłaby się w nią całkowicie.
  - Spo... - zaczął Edge. Odchrząknął, gdyż odwykł ostatnio od mówienia. - Spokojnie, nic ci nie zrobię... - Zamilkł. Co właściwie powinien powiedzieć? Co się powinno mówić w takich sytuacjach? Jego głos brzmiał, jak zwykle, nieprzyjemnie i ochryple. Po raz pierwszy mu to przeszkadzało. - Nic ci nie grozi, spokojnie — starał się mówić jak najłagodniej.
  Nie poskutkowało. Nerwowo kręcąc głową i szlochając, nadal próbowała wpełznąć tyłem w ścianę. Z oczu ciekły jej łzy. Neev-jinowi zrobiło się jej szkoda. Westchnął głośno.
  - Posłuchaj. Nic ci nie zrobię, chcę tylko... - W tym momencie zrobił krok do przodu. To był błąd, bo dziewczynka spanikowała.
  - NIEEEE!!! - pisnęła przeciągle, zasłaniając się rękami, Edge poczuł nagły wzrost i zmianę sygnatury jej ki. Zareagował instynktownie, tak jak go uczono na szkoleniu. Wytworzył wokół siebie kulistą osłonę chi odpowiedniego rodzaju i mocy. Ułamek sekundy później wszystko zalane zostało białym światłem energetycznej eksplozji, której moc aż wstrząsnęła sferą ochronną Neev-jina.
  Sekundy później, kiedy kurz i dym opadły zauważył, iż z pobliskich ruin i gruzów nie zostało dosłownie nic. Na ich miejscu widniał duży, głęboki krater. Edge, wcześniej stojący na ziemi, unosił się teraz nad wyrwą, pośrodku której leżała nieprzytomna sprawczyni całego zamieszania. No tak... Zaskoczony jej wyglądem prawie zapomniał, że była przecież bezpośrednim powodem zagłady tej planety. Jakim cudem dziecko mogło dysponować tak dużą energią? Dodatkowo, najwyraźniej nie potrafiła jej kontrolować. Odetchnął głęboko, próbując ogarnąć sytuację. Ta tutaj na pewno nie spełniała warunków "podobnego do niego wojownika", raczej też nic nie wiedziała o fuzji. Czyli nie miał na tej planecie absolutnie nic do roboty.
  Poleciał jeszcze w mniej zniszczoną część miasta, szukając czegoś do jedzenia. Znalazł coś, co wyglądało na pakowane słodycze. Spróbował — zupełnie nie miało smaku. Obrzydliwe... martwe. Cóż, mógł się tego spodziewać, w końcu to też było organiczne. Dziewczyna się rozczaruje, szukając czegoś jadalnego, ale to nie był już jego problem. Na szczęście miał jeszcze sporo prowiantu.
  Uniósł się w powietrze, koncentrując energię potrzebną do stworzenia sfery podróżnej. Ostatnio zdryfował nieco od najbardziej zaludnionych układów. Dotarcie do następnej planety, którą miał na oku, powinno zająć dość czasu, by zdążył się wyspać. Otoczył się półprzezroczystą, błękitną kulą i ruszył.
  Nie uleciał daleko.
 
  Cholera...
 
  Nie udało mu się znaleźć żadnego drewna i na podpałkę wrzucił jakieś farbowane kartony. Obudziła się wkrótce po tym jak ognisko zapłonęło. Zapach dymu trochę drażnił nozdrza.
  Na widok siedzącego olbrzyma drgnęła, chcąc chyba uciekać. Jednak została. Wydawała się bardziej zdziwiona niż przestraszona. Zapewne swoją rolę odegrał też głód, bo na ognisku, niezależnie od tego jak bardzo śmierdziało, podgrzewało się jedzenie. W okolicy nie znalazł nic jadalnego, ale kilka planet wcześniej zdobył rybne filety, o wzbogaconych wartościach odżywczych. Były lekkie i pożywne, więc zapakował ich wtedy dużo. Jednostajne jedzenie mu nie przeszkadzało.
  Siedząc przy ognisku, obracał nad ogniem rybę, nadziany na metalowy pręt. Starał się przy tym wyglądać jak ktoś, kto dokładnie wie, co robi. Czuł się wyjątkowo głupio. Dobrze, że nikt więcej go nie widział.
  - Ty żyjesz — powiedziała niespodziewanie — nie zniknąłeś.
  Zdziwił się, na chwilę przestając obracać filet. Udało mu się jednak zachować kamienną twarz. Wznowił przygotowywanie jedzenia.
  - Żyję — przyznał. - A więc wiesz, że wszyscy tutaj zginęli? - upewnił się.
  Kiwnęła głową.
  - Wszyscy umarli... Oni... zniknęli, kiedy ja... kiedy ja... - Nie potrafiła znaleźć słów. - Zostały tylko ich ubrania. Nie żyją, prawda? - zapytała głosem przepełnionym nadzieją, że być może jednak się myli.
  - Nie żyją — przyznał, a kiedy nadal wpatrywała się w niego, dodał: - Mnie twoja moc nie zabije. Nie działa na mnie, bo mam taką samą — wyjaśnił możliwie prosto.
  Skinęła głową, przenosząc wzrok na rybę, po czym głośno przełknęła ślinę.
  - Jesteś głodna? Poczęstuj się. - Wyciągnął w jej stronę pręt z jedzeniem.
  Drgnęła niepewnie.
  - Ale... jedzenie...
  Zrozumiał, że musiała już próbować coś jeść po zagładzie świata.
  - Aaa, nie martw się, to moje jedzenie, nie jest stąd. W tutejszym dosłownie zabiłaś wszystkie składniki odżywcze — palnął, zanim zdążył ugryźć się w język. W jej oczach błysnęły łzy. Uśmiechnął się, próbując ratować sytuację, ale tego też zaraz pożałował, bo tym bardziej się przestraszyła. Co jednak mógł poradzić, że natura obdarzyła go takim, a nie innym wyglądem? Westchnął i ponownie podał jej rybę.
  - No dalej, zjedz, wiem, że jesteś głodna.
  Niepewnie sięgnęła po filet. Oparzyła się, ale to jej nie powstrzymało w najmniejszym stopniu. Dość łapczywie wgryzła się we wzbogacony chemicznie produkt. Edge chciał powiedzieć coś w rodzaju "nie jedz tak szybko, bo się zakrztusisz", ale słowa nie przeszły mu przez gardło. Był, do cholery, wojownikiem, a nie jakąś niańką.
  - Mam na imię Edge — przedstawił się, żeby przerwać milczenie. - A ty?
  Przez chwilę milczała, jakby próbując sobie przypomnieć.
  - Dabre — powiedziała wreszcie. - Ty... nie wyglądasz jak ja. I jak inni...
  - Nie jestem z tego świata. Jestem z... bardzo daleka. Na planecie nikogo już nie ma. - Z czystej ciekawości chciał ją zapytać o jej moc, ale w gruncie rzeczy mu to wisiało. Zresztą, pewnie i tak nic by nie wiedziała. - Jak ryba? - zapytał kiedy milczenie się przedłużało.
  - Dobra. Masz... Masz może jeszcze?
  Zmarszczył lekko brwi. Taka porcja jemu wystarczała na cały dzień funkcjonowania. Musiała być bardzo głodna, a może jej rasa miała inny metabolizm? A może, cholera, dzieci w tym wieku dużo jedzą, bo jeszcze rosną? Nie miał zielonego pojęcia, nic więc nie powiedział, tylko odpakował kolejnego fileta i zaczął go podgrzewać.
  - Nie znałam jeszcze nikogo z innego świata — powiedziała, pogryzając drugą rybę. - Profesor Kovan mówił mi kiedyś, że nie ma żadnych kosmitów, żadnych innych zamiesz... zamieszkałych planet. Tylko nasza. Ale ja wiedziałam, że są. Gwiazdy mi to mówiły.
  Najwyraźniej jej talent do ki szedł w parze z umiejętnością wyczuwania cudzych energii i to na duże odległości. To by jednak oznaczało, iż jej gatunek nie miał zbytniego uzdolnienia w kwestii ki. Inaczej nie byłaby w stanie bez koncentracji wychwycić tak odległych sygnałów ze względu na "szum energetyczny" swojego świata. Skoro zatem pochodziła z takiej rasy, tym bardziej dziwny był jej wysoki poziom mocy.
  - Tak, jest dużo innych planet i kosmitów. Bardzo dużo. - Zamyślił się. - Nie możesz tu zostać, nie przeżyjesz sama. Trzeba cię odstawić na jakiś zamieszkały świat. Najlepiej by było, gdyby ktoś z twoich żył na innym świecie, ale z tego co mówisz, wychodzi, że nie dokonaliście kontaktu z inną cywilizacją. Z tego wynika, że jesteś ostatnią przedstawicielką swojego gatunku. Nie ma już nikogo podobnego do ciebie. Jesteś sama — pomyślał na głos.
  - A... czy... nie możemy lecieć na twój świat? - zapytała niepewnie.
  - Na... mój? - zdziwił się. Zaskoczyło go to pytanie i minęła dłuższa chwila, zanim odpowiedział. - Nie możemy, bo... Widzisz, ja też jestem sam. Nie mam swojego świata.
  Pokiwała głową ze zrozumieniem, a wtedy Edge uświadomił sobie, że bardzo dziwnie się mu z nią rozmawia. Co prawda od czasu opuszczenia ośrodka wychowawczego nie miał okazji przebywać z dziećmi. Miał jednak wrażenie, że nie tylko o to chodzi. Jakiś instynkt podpowiadał mu, że ona zrozumie znacznie więcej, niż można by sądzić. W jej oczach dostrzegał błysk inteligencji, który niemal go przerażał. Niemal, bo była — bądź co bądź — tylko dzieckiem.
  - Czy ty... Czy ty też zniszczyłeś swój świat?
  Sam nie wiedząc czemu, pokiwał głową.
  - Tak. Zniszczyłem go, dawno temu. Zginęli wtedy wszyscy moi przyjaciele. Wszyscy, których znałem.
  O dziwo, przyjęła to dość naturalnie.
  - Ja nie miałam przyjaciół. Oni nie pozwalali mi wychodzić. Lubiłam profesora Satvina i on mnie też. Przynosił mi owoce, chociaż to było wbrew regulaminowi. - Zamrugała nerwowo i się skuliła. - Myślisz, że moglibyśmy znaleźć owoce gdzieś tutaj? Były dobre.
  - Raczej nie.
  Zastanawiał się nad wyjęciem trzeciego fileta, bo sam nic nie zjadł, ale nie wiedział, ile czasu tu spędzi. Zresztą nie był naprawdę głodny, bardziej chciało mu się spać. Musiał nauczyć ją panować nad energią. Tylko wtedy mogła zostać na innym świecie bez ryzyka, że gdy się przestraszy, obróci wszystkich w proch.
  - Opowiedz mi o twojej planecie — poprosiła.
  - Hmm... - Przez chwilę zupełnie nie wiedział, od czego zacząć, ale nagle coś go tknęło, a słowa popłynęły właściwie same: - Moja planeta? Była zielona. Bardzo zielona, wszędzie były pola i drzewa. - Z jakiegoś powodu mówił o Racca-sei, może dlatego, że tam zaczął się ciąg wydarzeń, który doprowadził go tutaj? - Żeby dotrzeć z jednego domu do drugiego, trzeba było iść wiele godzin. To nikomu nie przeszkadzało, bo wszyscy potrafiliśmy szybko latać. - Zmyślał na bieżąco, sam ledwo zdając sobie z tego sprawę. - Nie mieliśmy tam takich dużych budynków jak wy. W nocy zbieraliśmy się w grupy i obserwowaliśmy gwiazdy. Rozmawialiśmy z nimi tak jak ty, a one nam odpowiadały...
  Wyrwał się z zamyślenia, widząc, że Dabre zasnęła. Był dziwnie otępiały, ale zwalił to na fakt, iż nie spał od dawna. Zgasił ognisko i położył się na twardej ziemi, wsłuchując w ciszę. Na całe szczęście akurat na tej szerokości geograficznej trwało lato, więc nie groziło im przemarznięcie.
 
  - Niestety, zna pan realia, potrzebujemy natychmiastowych efektów jeśli projekt ma nadal otrzymywać dofinansowanie.
  - To nie jest możliwe. Nie zakończyliśmy jeszcze fazy przygotowawczej, nie możemy przejść do kolejnej...
  - Nie będę panu mówił, co ma pan robić, profesorze, ale proszę nas zrozumieć. Płacimy panu już prawie osiem lat, a nadal nie mamy z tego żadnego zysku. Musi się pan zastanowić nad tym, co zrobi pan bez naszych pieniędzy i bez swojego projektu.
  - Co? Jak to bez projektu? Nie możecie mi go odebrać!
  - Formalnie należy do nas. Niektórzy pańscy... koledzy po fachu uważają, że wprowadza pan kolejne etapy badań zbyt wolno. Twierdzą też, że traktuje pan pracę zbyt osobiście i emocjonalnie. Wielu z nich chętnie przejęłoby pana funkcję.
  - Więc proszę ich zatrudnić! Mam panu przypomnieć, dlaczego wybraliście właśnie mnie, mimo tego, że oni obiecywali efekty w pięć, sześć lat? Poza tym, sądzicie, że Da... że obiekt zaakceptuje teraz innego opiekuna?
  - Tak... Tak, ma pan rację, profesorze. Proszę się nie denerwować. Nie mamy zamiaru oddawać nikomu pańskiego projektu, ale niestety grozi panu odcięcie funduszy. Jeśli to się stanie, projekt trzeba będzie... anulować.
  - Co to znaczy?
  - Niech się pan domyśli, to pan jest tu geniuszem.
  - Wy... nie możecie tego zrobić. Przecież to jest dziecko! To tylko dziecko!
  - To nie jest dziecko, profesorze. To broń. My ją stworzyliśmy i my ją zniszczymy, jeśli zajdzie taka potrzeba. A zajdzie, jeśli broń nie będzie nam już potrzebna. Nie możemy przecież ryzykować, że wpadnie w niepowołane ręce. Rozumie nas pan przecież.
  - Ale...
  - Nie ma żadnego "ale". Aby dofinansowanie zostało utrzymane na dotychczasowym poziomie, będziemy potrzebowali wymiernych efektów w dwa miesiące. Czy uważa pan, że zmieści się w tym terminie?
  - Dwa miesiące?! Oszaleliście?! Czy wiecie, czym grozi w tej sprawie nadmierny pośpiech? Nie zdajecie sobie sprawy...
  - Profesorze! Zadałem panu proste pytanie. Czy zmieści się pan w tym terminie?
  - Ale... Ja... Wy... Tak... Wszystko będzie gotowe na czas.
  - Dziękuję. Do widzenia. Życzę miłego dnia.
 
  Dabre drgnęła i się obudziła. Resztki snu uleciały ze słowami "dwa miesiące...". Zamrugała i nerwowo rozejrzała się po okolicy, jednak nikogo nie dostrzegła.
  - Edge... - powiedziała cicho, wstając. - Edge...
  Nigdzie nie było śladu niebieskiego olbrzyma ani wczorajszego ogniska. Czy to mógł być tylko sen?
  - Edge... Gdzie jesteś? - Z oczu pociekły jej łzy. - EEEEEEEDGE!!! - zawyła przeciągle. - Edge! Gdzie jesteś!?
  Neev-jin, dosłyszawszy jej krzyk, błyskawicznie zjawił się na środku krateru, gdzie wczoraj jedli kolację, cały czas gotów do aktywacji osłony przeciw zabójczej chi.
  - Edge! - Dziewczynka, dostrzegłszy niebieskiego olbrzyma, rzuciła się na niego i przytuliła. Ze względu na różnicę wzrostu przyczepiła się zaledwie do prawej nogi, ale najwyraźniej jej to nie przeszkadzało. - Edge... - wypłakała. - Nie odchodź. Nie chcę być sama. Powiedz, że sobie nie pójdziesz. Obiecaj mi. Nie chcę już być sama...
  Miał dziwne wrażenie, że ona wcale nie mówi tylko o tych ostatnich dwóch dniach, spędzonych samotnie na planecie. Przyklęknął obok niej i spojrzał na ubrudzoną, załzawioną twarz.
  - Obiecuję ci, że nigdzie nie pójdę. Nie będziesz już sama. Obiecuję. Zaopiekuję się tobą.
  Kiwnęła głową i uśmiechnęła się, po raz pierwszy. Uwierzyła mu.
  Bo mówił prawdę.
  - Edge... nauczysz mnie latać?
  - Słucham? - spojrzał na nią ze zdziwieniem.
  - Chcę umieć latać tak jak wszyscy na twojej planecie. Mogę się nauczyć?
  Z trudem powstrzymał się od uśmiechu, pamiętając, że to dla nieprzyzwyczajonych przykry widok.
  - Oczywiście, że cię nauczę. To łatwe.
 
  Nauka posługiwania się ki poszła Dabre z górki. Jej energia niemal sama chciała wyskakiwać na zewnątrz wątłego ciałka. Edge nauczył jej używania niewielkiej cząstki mocy. Akurat tyle, by mogła swobodnie latać i panować nad ki kiedy zachodziła taka potrzeba. Głównie chodziło o to, by w chwilach silnego stresu nie eksplodowała morderczą dla życia w tym wymiarze energią. Nie widział sensu uczyć jej więcej, gdyż nie czuł się dobrym nauczycielem. Poza tym, nie miała przecież toczyć pojedynków na śmierć i życie...
  W pewnym sensie obiecał jej, że będzie mogła z nim zostać. Ale jak długo? Nie wyobrażał sobie ciągać dziecka na swoją odyseję zemsty i poszukiwania najbardziej niebezpiecznych wojowników tego wszechświata. Mógł co prawda złamać obietnicę i po prostu sobie odejść... Ale chyba nie potrafił.
 
  Kiedy Edge uznał, że dziewczynka wystarczająco dobrze już opanowała posługiwanie się ki, a wzbogacone filety zaczęły się kończyć, opuścili martwy świat.
  Dabre nie bała się lotu w błękitnej energetycznej sferze. Wiedziała, że póki Edge jest blisko, nic jej nie grozi. Nareszcie była bezpieczna.
 
IIIB - Powód, by zabić
 
  - Nie wierzę! On... naprawdę to zrobił! Zabiję go, kurwa, zabiję jak nic. Kurwa! - Hammer, poza przekleństwami, nie znajdował słów, którymi mógłby wyrazić wypełniający go gniew. Zwykle pomarańczowa twarz przybrała barwę niemal tak czerwoną jak okrywający ki-wojownika strój.
  Mallet z kolei zbladł wyraźnie. Świadomość tego, co się wydarzyło, docierała do niego powoli.
  - Spokojnie — zdołał powiedzieć chłodno, mimo iż też zaledwie tłumił targające nim emocje. - Pamiętaj o planie. Wszyscy go zabijemy. Zrobimy to wspólnie, prawda Gavel? - Nie otrzymał odpowiedzi. - Gavel! - powtórzył ostrzej.
  Trzeci z wojowników, zbudowany jak żywy czołg, nic nie powiedział. Skinął tylko głową. Nie dało się stwierdzić, czy on także był zdenerwowany. Jeżeli tak, po mistrzowsku to krył.
  Ich ojczysta planeta przed kilkoma chwilami przestała istnieć. Zniszczona przez tego, kto dotychczas chronił ją nawet za cenę własnego życia: Dao, czempiona galaktyki... Popełnili błąd. Nie docenili przeciwnika, mimo iż powinni go przecież znać jak własną kieszeń. Ich własnego nauczyciela i mentora... którego planowali zwabić w zasadzkę i zabić przed końcem dnia.
  Dao miał nie wrócić żywy z Linva-sei, gdzie się aktualnie znajdowali. Okazało się jednak, że to on potrafił przejrzeć ich na wylot. Zanim "wpadł" w szykowaną na siebie pułapkę, zniszczył swój i ich rodzinny świat, Burunto-sei. Teraz nie mieli już dokąd wracać.
  Lewitowali nad płaskim pustkowiem, oniemiali i sfrustrowani. Ich mistrz stał kilkanaście metrów niżej na ziemi. Patrzył na nich bez cienia strachu czy respektu. Nie triumfował, wyglądał raczej jak na pogrzebie.
  - Jak mogłeś... - całe pytanie nie przeszło Malletowi przez gardło. - Jak... Dlaczego?
  - Dlaczego? - powtórzył tamten. Był niemłodym już, acz krzepkim mężczyzną o siwych włosach i tego samego koloru brodzie. Nosił szary strój wyglądający jak coś pomiędzy pancerzem a galowym mundurem. - I tak miałem tam już nie wrócić, prawda? Teraz to pewne, niezależnie od tego co się tutaj wydarzy.
  - Zamknij się, pierdolony kutafonie! - ryknął na niego Hammer. - Rozwaliłeś Burunto-sei! Naszą... Swoją własną planetę! Jak... jak... - szczupły wojownik znów nie potrafił znaleźć słów. - Cholera jasna! Zabiję cię!!!
  - Ależ ty klniesz... - Dao był wyraźnie zdegustowany. - A myślałem, że udało mi się cię tego oduczyć.
  - Jakie to ma, kurwa, znaczenie, czy klnę!? Wiesz, co zrobiłeś!?
  - Wiem — powiedział zdecydowanie starszy wojownik. Kątem oka wciąż obserwował milczącego Gavela. - Pokrzyżowałem wasze plany. I zrobiłbym to ponownie. A może zaprzeczycie, że po moim tragicznym zejściu planowaliście podbój reszty galaktyki na czele waszej nowo uformowanej armii?
  Nie zaprzeczyli — miał rację.
  - Wiem, co się kroiło na Burunto. I jaki wy mieliście w tym udział.
  - I to ma usprawiedliwiać ludobójstwo!? - krzyknął Mallet.
  - Milcz! - zdenerwował się Dao. - Wasza ścieżka oznaczałaby znacznie więcej ofiar! Wstyd mi, że przyjąłem was na uczniów i uważałem za przyjaciół. Nawet teraz nosicie stroje mojej szkoły. - Faktycznie, mieli na sobie bardzo podobne odzienie, tyle że każdy w innym kolorze. Mallet akurat żółte. - Doprawdy, idealny ubiór na dzień, w którym planujecie mnie zabić!
  Mallet odpowiedział dopiero po chwili.
  - Wiesz — uśmiechnął się — właściwie wszystko jest teraz nawet bardziej po naszej myśli niż wcześniej.
  - Co? - zdziwił się Hammer. - O czym ty do cholery mówisz?
  - Sam pomyśl. Jest zupełnie tak jak przed godziną. Tyle że nie ma już całej planety pretendentów do władzy. Teraz kosmos należy tylko do nas.
  Uczeń w czerwonym stroju zrobił duże oczy, po czym zachichotał nerwowo.
  - Rzeczywiście. - Roześmiał się głośno. - Widzisz, Dao, nawet nie chcąc tego, pomagasz nam. Naprawdę idealny z ciebie mentor!
  Dao nic nie odpowiedział, tylko drgnął i nagle zniknął. Potężnie umięśniona noga, ubranego na niebiesko Gavela uderzyła w ziemię tam, gdzie stary mistrz stał jeszcze ułamek sekundy wcześniej.
  - Uważaj! - krzyknął do zaskoczonego nagłym rozpoczęciem walki Hammera. - Za tobą!
  Ubrany w czerwień wojownik odwrócił się i... nie zdążył zrobić nic więcej. Trafiony potężną fangą prosto w twarz poleciał bezwładnie w kierunku ziemi. Dao nawet się już nie nim przejmował. Skutecznie zablokował zamaszyste kopnięcie Malleta przedramieniem i skontrował krótko, z łokcia, w twarz. Chciał jeszcze poprawić, ale przeszkodził mu Gavel, strzelając falą ki.
  Gdy jego nauczyciel wykonał unik, mocarz zaatakował. Zapewne udałoby mu się zaskoczyć Dao, gdyby nie to, że właśnie od niego nauczył się tego manewru. Kopnięcie przeszyło zaledwie widmo. Gavel od razu rzucił się tył, ale defensywny manewr okazał się niepotrzebny. Zaatakowany został wygrzebujący się właśnie z ziemi Hammer — trafił go potężny ki-blast. Eksplozja rzuciła ubranego na czerwono wojownika bezwładnie na ziemię.
  Zirytowany Gavel wystrzelił w Dao kilka szybkich pocisków, próbując zyskać trochę czasu na odnalezienie wzrokiem Malleta. Ten właśnie w tym momencie szarżował na mentora. Niedobrze — w ogóle nie byli zgrani. Gavel, będąc realistą, wiedział, że pojedynczo żaden z nich nie dorównuje staremu mistrzowi.
  Mallet także się o tym przekonał, gdy jego potężny prawy sierpowy został zbity na bok oszczędnym blokiem. Ulubiony uczeń Dao zrobił zdziwioną minę, którą zaraz starła mu z twarzy żółta fala ki, wystrzelona niemal w zwarciu. Złapał się za twarz i zawył, a Dao poprawił mu jeszcze kopniakiem w krocze. To na jakiś czas wyłączyło ubranego na żółto wojownika z akcji. Niestety wymagało też chwili, którą doskonale wykorzystał Gavel — zaatakował od tyłu i złapał mentora, unieruchamiając mu ręce wzdłuż ciała.
  - Hammer! - wydarł się, do wstającego ponownie przyjaciela. - Teraz!
  Poparzony i poraniony na całym ciele — powierzchownie co prawda — Hammer odbił się od ziemi i w sekundę znalazł przy obu lewitujących wojownikach. Dao próbował wyrwać się z uścisku, ale Gavel był najsilniejszym przedstawicielem ich rasy.
  - No i co teraz powiesz? - drwił odziany w czerwony strój wojownik. - Już nie jesteś taki pewny siebie, co?
  - Zamknij się i atakuj! - ryknął na niego Gavel, ale było za późno. Dao w tym momencie wystrzelił z oczu dwa promienie, które precyzyjnie ugodziły Hammera w nos i oko. Trafiony zawył i chwycił się za twarz.
  - Zły chwyt — rzucił krótko stary mistrz. Zanim jego ubrany na niebiesko uczeń zrozumiał, nauczyciel machnął do tyłu głową, uderzając w podbródek. Następnie poprawił łokciem w żebra, dzięki czemu wreszcie zdołał się wyrwać. Od razu odpowiednio to wykorzystał: posłał potężny ładunek ki prosto w powracającego do rzeczywistości Hammera. Rażony bezpośrednio mężczyzna, dymiąc, poleciał znów w kierunku podłoża. Ułamek sekundy później, Dao jęknął z bólu, staranowany niemałą masą Gavela — najwyraźniej niedocenianie jego odporności na ból było dużym błędem. Ubrany na niebiesko kolos uderzył potężnie z lewej, posyłając swego mentora w poziomy lot nad ziemią. Po kilkunastu metrach lotu stary wojownik nadział się na nogę Malleta, który zdążył tymczasem dojść do siebie i teraz pracował na swoją reputację najlepszego z uczniów. Jego mocnym punktem była technika. Pokazał to, uderzając kilka razy precyzyjnie w żołądek i twarz. Ciosom jednakże brakowało odpowiedniego impetu. Dao wytrzymał je i skontrował mocnym prawym prostym, trafiając Malleta w szyję. Młody wojownik charknął i się zakrztusił. Nie miał nawet możliwości obrony przed kolejnym atakiem. Mentor chwycił go za przedramię i rzucił prosto w nadlatującego od tyłu Gavela, który zupełnie bez skrupułów, odbił partnera zamaszystym uderzeniem. Mimo to stracił Dao na moment z oczu, co ten od razu wykorzystał, układając dłonie do swojego firmowego ataku.
  - Shi-ro-i-Ka-na! - wypowiedział formułę, koncentrując w dłoniach białą kulę ki.
  Jego odziany na niebiesko uczeń w porę zorientował się, co się dzieje.
  - A-o-i-Ka-na! - wykonał swoją wersję tej techniki. Obaj wojownicy wyrzucili przed siebie dłonie jednocześnie. Ku zdziwieniu Gavela, tylko z jego dłoni wystrzelił strumień błękitnej energii. Przeszyta sylwetka nauczyciela rozmyła się jeszcze przed końcem ataku. Prawdziwy Dao, nadal ze skoncentrowaną w dłoniach energią, pojawił się tuż obok swego potężnie zbudowanego ucznia, tyle że jakiś metr wyżej i zasadził mu kopa prosto w twarz. Kiedy Gavela na ułamek sekundy zamroczyło, poprawił mu jeszcze Shiroikaną. Trafił bezpośrednio. Fala ki pchnęła odzianego w niebieski strój wojownika na ziemię. Po zetknięciu z nią eksplodowała, zalewając okolicę białym blaskiem i rozrzucając wszędzie mniejsze i większe fragmenty podłoża.
  Dao odetchnął głęboko, robiąc sobie moment przerwy. Od dłuższej chwili, niemal od samego rozpoczęcia walki, coś nie dawało mu spokoju. Teraz miał wreszcie okazję na chwilę koncentracji, która potwierdziła jego obawy. Wyglądało na to, że do końca emocji tego dnia wciąż było daleko. Uśmiechnął się do siebie — lubił kiedy dużo się działo.
  Z zamyślenia wyrwał go powrót na pole bitwy Malleta, który, otoczony silną aurą, szarżował na niego takoż bohatersko jak głupio. Dao wyskoczył mu naprzeciw. Wykorzystał impet ucznia na swoją korzyść i w odpowiednim momencie wyprowadził krótkie kopnięcie. Trafił w mostek, pozbawiając młodszego wojownika oddechu i chęci do dalszej walki. Postanowił nie tracić więcej czasu. Skoncentrował w mięśniach potężny ładunek ki. Na pół sekundy otoczyła go intensywna fioletowa aura. W tym czasie zadał dokładnie trzy silne i precyzyjne ciosy. Po jednym w żołądek, twarz i kark. Ostatnie uderzenie zgruchotało Malletowi kręgi szyjne, a on sam opadł martwy na ziemię. Dao skupił się jeszcze na ki Gavela, ale jej nie wyczuł — widocznie najodporniejszy z jego wychowanków nie był dość twardy, by wytrzymać bezpośrednie trafienie Shiroikany. Zresztą, mało kto był...
  Siwowłosy wojownik wylądował gdzieś na skraju krateru, który powstał po jego firmowym ataku. Przeciągnął się i nieco rozluźnił napięte mięśnie. Gdyby ktoś znajdował się w pobliżu, mógłby zapewne ostrzec starego mistrza, że jego radość ze zwycięstwa jest przedwczesna. Będąc sam, nie mógł widzieć, jak od tyłu zakrada się do niego zapomniany najwyraźniej, ale wciąż żywy Hammer. Nie był najsilniejszym ani najzdolniejszym z trzech uczniów Dao, ale najlepiej panował nad ki. Ataki z zaskoczenia były jego specjalnością.
  Odziany w strzępy czerwonego stroju uczeń zbliżył się na jakieś dwadzieścia metrów. Z takiej odległości nie mógł spudłować. Zebrał całą pozostałą mu ki do jednego, ostatecznego ataku, celując w plecy byłego mentora.
  Fala energii eksplodowała w kontakcie z celem, którym jednak okazał się ogromny mężczyzna o niebieskiej skórze. Olbrzym nie wiedzieć kiedy pojawił się pomiędzy Hammerem i Dao, przyjmując trafienie na skrzyżowane przedramiona. Został ledwo osmalony.
  - Co!? - krzyknął z niedowierzaniem Hammer. - A kim ty do cholery jesteś!?
  W odpowiedzi cienki promień ki przeszył jego klatkę piersiową, a on sam upadł i już nigdy nie wstał. Dao tymczasem nie odwracał się, cały czas stojąc tyłem do swego wybawcy i całej sytuacji.
  - Wiedziałeś, że on tam jest prawda? - doszedł go nieprzyjemny, ochrypły głos.
  - Wiedziałem.
  - Wiedziałeś też, że ja tu jestem. - Tym razem było to stwierdzenie, a nie pytanie. - A... A gdybym cię nie zasłonił?
  Dao uśmiechnął się, zanim odpowiedział.
  - Wtedy też wiedziałbym, na czym stoję.
  - Rozumiem. - Z tonu głosu dało się wyczuć, że ten drugi także jest rozbawiony. - Jak długo będziemy tak stać tyłem do siebie i rozmawiać?
  - To już zależy od ciebie — odparł siwowłosy, odwracając się. To samo zrobił jego rozmówca. Był potężny. Nie tylko szeroki w barach, jak Gavel, ale i bardzo wysoki. Jego skóra miała niebieski kolor i Dao nie potrafił go na pierwszy rzut oka zaklasyfikować do żadnego ze znanych sobie gatunków. Kolejne, co wyróżniało obcego, to niesamowicie paskudna gęba. Szczególnie teraz, kiedy się uśmiechał. Siwowłosy uważnie otaksował go wzrokiem.
  - Zatrzymałeś Akaikanę Hammera, a nie masz nawet zadrapania. Imponujące.
  - Mów mi Edge. Ty w sumie też jesteś całkiem niezły...
  - "Jak na takiego staruszka", prawda? - dokończył za niego Dao, dość sucho. - Ale może dość na razie tych uprzejmości... Mogę wiedzieć, co cię tu sprowadza?
  - Cóż... Planeta, na której jesteśmy...
  - Linva — uzupełnił stary mistrz.
  - ...jest bardzo interesująca. Jakby... żywa?
  - Ciekawe, że potrafisz to stwierdzić. Nawet ja normalnie tego nie wyczuwam.
  - Normalnie? - zaciekawił się Edge.
  - To długa historia. A czemu w ogóle interesują cię żywe planety?
  - Właściwie... To też długa historia. Szukam pewnego wojownika... Cóż... Ogólnie szukam potężnych wojowników. Jedna z pobliskich planet była pod tym względem dość obiecująca, ale...
  - Zniszczyłem ją — stwierdził bez ogródek Dao. - Ale zaufaj mi, oszczędziłem ci tylko czasu.
  - Jak mogłeś tak szybko się stamtąd przemieścić?
  - Teleportacja, za pomocą techniki Shunkanido. W moim zawodzie kluczowa umiejętność, by dożyć takiego wieku. Szukasz wojowników... Ale chyba nie po to, żeby ich spisać do jakiegoś międzyplanetarnego katalogu? Jak już jakiegoś znajdziesz, to co?
  - Zanim ci to powiem... Może ty najpierw mi udzielisz kilku odpowiedzi? Dlaczego zniszczyłeś tamten świat? Dla zabawy? Na zlecenie?
  Ton głosu olbrzyma sygnalizował, że od tego co usłyszy, będzie zależał dalszy przebieg tego spotkania. Starzec jednak zupełnie nie przejął się sugerowaną groźbą.
  - Na nic ci nie odpowiem, póki nie dowiem się, po co tu naprawdę przylecieliście. Tak, tak — potwierdził, widząc na twarzy Edge'a zdziwienie. - Wyczułem też twojego towarzysza. Jeśli planujesz mnie zagadać, tak by on mógł zaatakować znienacka, to się przeliczyłeś.
  Niebieski olbrzym zrobił w tym momencie tak głupią minę, że jak nic mógłby służyć za obraz brakującego ogniwa w ewolucji swojego gatunku. Po jakiejś sekundzie zdziwienia niespodziewanie roześmiał się na cały głos. Rechotał tak przez dobre trzydzieści sekund. Nie śmiał się tak od bardzo dawna... Tym razem to Dao się zdziwił. Kiedy Neev zobaczył wyraz jego twarzy, znów dopadł go atak brechtawki i udało mu się opanować dopiero po dłuższej chwili.
  - Co w tym aż takiego śmiesznego? - Dao wydawał się opanowany jak zwykle, ale ktoś uważny dosłyszałby teraz w jego głosie tłumioną irytację.
  - Wybacz... - Edge ocierał łzy z kącików oczu. - Wyobraziłem sobie po prostu ten atak znienacka... I siebie zagadującego kogoś, żeby z nim wygrać... Wybacz — powtórzył — to było silniejsze ode mnie. Ale już jestem spokojny... Dabre! Możesz się pokazać! - krzyknął w kierunku najbliższego wzgórza, zza którego po chwili wybiegło dziecko. Dziewczynka we wczesnym wieku szkolnym. W krótką chwilę pokonała dzielący ich dystans i przykleiła się do błękitnego olbrzyma, który był dosłownie dwa razy wyższy od niej. - To jest właśnie mój partner-skrytobójca — powiedział Neev-jin z sarkazmem, ale bez złośliwości. - Dabre, to jest... Eee... mówiłeś, że jak się nazywasz?
  - Nie mówiłem — uśmiechnął się siwowłosy — ale wygląda na to, że mogę ci powiedzieć, w końcu nie codziennie spotyka się legendę.
  - Jak to "legendę"?
  - Tak to... Już od jakiegoś czasu dochodziły mnie słuchy o jakimś niesamowicie potężnym wojowniku, który w towarzystwie dziecka podróżuje z planety na planetę i nie ma sobie równych wśród nikogo. Sądziłem, że to jakaś bzdura pokroju opowieści o Umierających Gwiazdach, ale widzę, że jednak nie... A odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie, na imię mi Dao.
  - No więc, Dao, skoro już masz nas oboje na widoku, to może powiesz mi wreszcie, dlaczego zniszczyłeś tamtą planetę?
  Stary wojownik uśmiechnął się smutno.
  - Dobrze, powiem, ale ostrzegam, to dość długa historia, bo muszę zacząć od początku. Lepiej usiądźcie.
  Opowiedział im o tym jak jego planeta została pewnego dnia zaatakowana przez tak zwanych "kosmitów" i jakim szokiem było to dla ich społeczności, zupełnie nieświadomej istnienia innych rozumnych gatunków. Najeźdźcy zostali pokonani, choć kosztem wielu istnień. Opisał, jak to bóg ich planety wezwał jego i kilku innych do swojej siedziby, gdzie mieli trenować na wypadek kolejnych najazdów. Gdy następny atak niechybnie nastąpił, przygotowanie popłaciło — odparli go bardzo skutecznie. To wyprowadziło z równowagi niejakiego Nilosa, przywódcę agresywnych kosmitów, który ubzdurał sobie, że wojownicy z Burunto-sei stanowią dla niego zagrożenie. Przybył na Linva, planetę gdzie Edge, Dao i Dabre teraz się znajdowali, by przejąć sekrety uzdolnionych magicznie tubylców, co miało uczynić go niezwyciężonym. Stary mistrz opowiedział o walce, jaką z nim stoczył i jak zwyciężył, poświęcając przy tym własne życie.
  - Co masz na myśli? - zdziwił się Edge.
  - Po prostu... zginąłem. Tutejsi mieszkańcy nie wiedzą, co prawda, jak uczynić kogoś niezwyciężonym, ale rzeczywiście potrafią bardzo wiele. Przywrócili mnie do życia. Od tamtego czasu nasz i ich lud żyją... żyły w wielkiej przyjaźni. Pomagaliśmy sobie wielokrotnie, co często nam lub im ratowało życie. Po śmierci Nilosa pojawiło się bardzo wielu, którzy chcieli się ze mną zmierzyć. Sprawdzić, czy rzeczywiście jestem tak potężny jak mówiły pogłoski. Zmieniło się to w swojego rodzaju reakcję łańcuchową. Im więcej ich przybywało, tym silniejszy się stawałem, a to z kolei prowokowało nowe ataki. Ostatecznie, moje imię stało się na tyle rozpoznawalne, że naszą planetę omijano z daleka i mieliśmy wreszcie spokój. Kilkukrotnie jeszcze pomogłem bogu naszej galaktyki w rozwiązaniu kilku problemów. Poznałem go w zaświatach — dodał wyjaśniająco, widząc zdziwienie na twarzy Edge'a. - Mniej więcej dziesięć lat temu wszystko się ustabilizowało. Na swojej planecie znalazłem wielu naśladowników. Wkrótce zaroiło się tam od potężnych wojowników. Zaczęło im wszystkim być na naszym świecie ciasno. Coraz częściej pojawiały się głosy mówiące, że tak potężna rasa jak nasza powinna mieć we wszechświecie dominującą rolę. Zaczęli się stawać tacy sami jak ci, z którymi walczyłem przez całe życie. Próbowałem oponować, ale właściwie wszyscy stanęli przeciw mnie. Mimo to nie mogli mnie po prostu zignorować, bo w pojedynkę wciąż nikt nie mógł się ze mną mierzyć. Zastawili na mnie pułapkę tutaj. Wiedzieli, że będę chciał przede wszystkim ostrzec przyjaciół i sąsiadów zarazem, bo to ich upatrzyli sobie na pierwszą zdobycz. No to wpadłem w ich pułapkę, ale wcześniej wykończyłem wszystkich, którzy mogliby z tego mieć jakąś satysfakcję.
  Na tym urwał. Edge jeszcze przez jakiś czas milczał, a potem stwierdził prosto z mostu:
  - Zabiłeś wielu niewinnych.
  - Nie jestem z tego dumny. Nie widziałem innego wyjścia. Przysiągłem strzec całej galaktyki. Mallet, Gavel i Hammer mogli mnie tu zabić. Wtedy nic by nie powstrzymało fali podboju... Nie wiem... Może popełniłem najgorszy w życiu błąd... - urwał, bo zabrakło mu słów.
  Olbrzym powoli skinął głową, przyjmując wyjaśnienie do wiadomości.
  - Co zamierzasz teraz zrobić?
  - Najpierw wytłumaczę tutejszym, co się dokładnie stało. Może nawet nie wiedzą o tej walce. Nie są zbyt uzdolnieni w kwestii ki. Potem... Sam nie wiem. Przypuszczam, że mógłbym tu zostać.
  - Mógłbyś, ale czy chcesz?
  - Chyba nie rozumiem...
  - Wiesz, ja widzę, że jesteś już stary — na to Dao nieznacznie się skrzywił — ale czy to znaczy, że masz tu tkwić i czekać aż śmierć się o ciebie upomni?
  - Sugerujesz, że powinienem sam jej poszukać?
  - Tak... - Edge na chwilę się zatrzymał. - To znaczy nie! Nie to chciałem powiedzieć...
  - Wiem, co chciałeś powiedzieć, a przynajmniej się domyślam — mruknął Dao. - Wiesz, w ogóle nie masz wyczucia — dodał jeszcze, na co Edge tylko bezradnie rozłożył ręce. - Chyba jednak przyznam ci rację. Faktycznie, zamiast tu siedzieć, mógłbym wykorzystać czas, jaki mi pozostał i trochę pozwiedzać... Do zaświatów mi się nie spieszy. Sądzę, że tym razem nie wysłaliby mnie do nieba. - Skrzywił się.
  - Powiedz mi jeszcze jedno... - Edge przypomniał sobie. - Jak właściwie udało ci się tu tak szybko przemieścić, po zniszczeniu tamtego świata, bo przecież nie zaatakowałeś go stąd?
  - Kiedyś ci wyjaśnię... Ale jeszcze nie teraz.
  - Jak chcesz. - Edge nie miał trudności z powstrzymaniem ciekawości. Dao i tak udzielił mu znacznie więcej informacji, niż sam uzyskał. - W takim razie możemy chyba ruszyć w stronę tutejszych. Potrzebujemy trochę prowiantu. Nie wyobrażasz sobie, ile Dabre potrafi zjeść...
  - Ruszcie przodem. Niedaleko stąd jest niewielka osada. Jak powiecie, że to ja was przysyłem, to dostaniecie wszystko, czego chcecie. Ja zaraz tam dotrę.
  - Ale... - Edge powstrzymał pytanie. - Dobrze. Chodźmy, Dabre.
  Olbrzym i dziewczynka unieśli się w powietrze i po chwili zniknęli z widoku. Dao jeszcze przez moment patrzył w kierunku, w którym odlecieli, jakby upewniając się, czy nie wrócą.
  Niewielkimi ki-pociskami wybił trzy stosunkowo płytkie dziury w ziemi. Ułożenie w nich Gavela, Malleta i Hammera i przysypanie ich zwłok warstwą ziemi zajęło mu kilka minut. Znacznie dłużej próbował podnieść się z kolan i opanować łzy, które nie chciały przestać napływać do jego oczu. Tego dnia pogrzebał wszystko: świat i uczniów, a zarazem — jeszcze do niedawna — przyjaciół oraz swoją wieczność w Zaświatach. Gdyby chociaż istniał ktoś, na kim mógłby się zemścić... Ale nie, "zemsta" już została dokonana. Nie istniało już nic, co mógłby uznać za powód do życia. Nic, poza faktem, iż jako ludobójca nie mógł liczyć na żadne względy u władcy Zaświatów, więc po prostu korzystniej dla niego było żyć niż umrzeć...
  Tylko tyle.
  Wkrótce potem dołączył do Dabre i Edge'a. Następnego dnia cała trójka ruszyła w gwiazdy.
 
IIIC - Powód, by nie zabijać
 
  Minęły dobre dwa miesiące wspólnej podróży, w czasie których Edge, Dabre i Dao odwiedzili kilkanaście światów, na żadnym jednak nie znajdując nic, co mogłoby przybliżyć Neev-jina do jego celu. Nie spotkali ani Caulifa, ani nikogo potrafiącego posługiwać się chi. Edge szukał także wyzwań, które pozwoliłyby mu się wzmocnić, ale nie trafił na żadnego wojownika o zbliżonym do siebie poziomie. Na jednym ze światów zrezygnował z prowokacji grupy żołnierzy, którzy wspólnie stanowiliby dla niego wyzwanie, ponieważ wymagałoby to narażenia ludności cywilnej.
  Dao wyraził aprobatę i zaoferował siebie jako partnera do sparingów. Ze względu na nabytą z doświadczeniem podejrzliwość, nie odsłaniał w nich jednak wszystkich kart, więc Neev-jina to rozwiązanie nie do końca satysfakcjonowało. Brak zaufania nie był zresztą jedynym powodem rezerwy starego czempiona. Moc nowego towarzysza znacznie przekroczyła jego oczekiwania i wzbudzała obawy, które poprzednio czuł przed wielu laty. W głowie niemal bezwiednie opracowywał plan, jak mógłby powstrzymać olbrzyma, gdyby zaszła tak konieczność.
  Edge tymczasem zorientował się, że chi była drugiemu z wojowników zupełnie obca. Nie wdając się w szczegóły, ostrzegł go przed możliwym zagrożeniem ze strony Dabre, ale nie był pewien czy siwowłosy w ogóle mu uwierzył. Jeżeli nawet spotkał się z podobną mocą w swoim długim życiu, jego zmysły nie pozwalały mu jej w ogóle postrzegać.
  Podróżowali więc dalej, coraz bardziej oddalając się od znanej Dao części wszechświata. Z wolna nabierali do siebie nawzajem zaufania i coraz lepiej dogadywali. Dało się też zaobserwować stopniowy wzrost umiejętności Dabre, zwłaszcza od kiedy stary mistrz pomagał jej w treningach — był znacznie lepszym pedagogiem od Edge'a.
  - To tyle — powiedział pewnego dnia Dao. - To krańce znanej mi przestrzeni, granica galaktyki, w której mieszkałem całe życie. Wkraczamy w obszar, z którego znam tylko plotki i legendy.
  - Legendy... - zamyślił się Edge. - Jak ta o Umierających Gwiazdach?
  - O kim? A, oni... Tak właściwie to nie wiem, gdzie o tym słyszałem. Na takie pogłoski po prostu czasem się trafia.
  - To znaczy na jakie?
  - Wiesz, każdy wyobraża sobie, że gdzieś tam we wszechświecie żyje ktoś od niego potężniejszy. Sam często tak robiłem... Teraz już nie muszę, bo spotkałem ciebie. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Wracając do tematu, Umierające Gwiazdy to ponoć grupa niezwykle potężnych ki-wojowników, z którymi nikt nie może się równać. Rozumiesz, tacy superbohaterowie wśród superbohaterów. - Roześmiał się. - Nie wydaje mi się, żeby oni naprawdę istnieli.
  - Hmm... - mruknął w odpowiedzi Edge, po raz kolejny przeczesując szóstym zmysłem pobliskie planety. Mógł wyczuwać ki na tym większe odległości, im bardziej zawęził obszar poszukiwań. Kiedy nie wiedział, od czego zacząć, cały proces przypominał próby odnalezienia igły na całym kontynencie siana. Sytuacji nie ułatwiało, iż ten wszechświat był znacznie większy i gęściej wypełniony zamieszkałymi planetami niż jego własny.
  - Wiesz, Edge... - zaczął Dao tonem, jakby coś sobie przypomniał — skoro interesują cię legendy, to możemy sprawdzić tę historię o Zabójcy Bogów.
  - Słucham? - zaciekawił się Neev-jin.
  - Obiło mi się to o uszy dobre kilka lat temu. Ponoć pewien wojownik, kiedyś, z jakiegoś powodu rzucił wyzwanie Królowi Światów, władcy galaktyki i zwyciężył, zabijając przy tym paru mniej znaczących bogów.
  - I ty wiesz, gdzie go szukać?
  - Tak mi się wydaje... Wiem przynajmniej, skąd przybył ten, który mi o tym opowiedział.
  - A więc prowadź.
 
  Kiedy już, po sporych trudnościach, odnaleźli położenie świata Zabójcy Bogów, okazał się on siedliskiem wielu nieprzyjemnie wysokich ki. Na tyle wysokich, iż Edge zastanawiał się, czy w ogóle warto ryzykować wizytę. Ostatecznie uznał, że nie może pominąć tak ogromnej szansy. Nie zabrał jednak Dao i Dabre ze sobą, nie chcąc stawiać na szali także ich życia.
  Planeta nosiła nazwę Ahrio, a jej rozległa i gęsto zaludniona stolica, Ragasto służyła za jedno z centrów galaktycznej polityki. Wyjątkowe zróżnicowanie, zarówno pod względem gatunków jak i pochodzenia społeczeństwa miasta oznaczało, że olbrzym nie zwracał na siebie nadmiernej uwagi. Wykorzystał to do wtopienia w tłum i zbierania informacji.
  Szybko przekonał się, że mieszkańcy Ragasto dzielili się prosperujących i wykorzystywanych. Przemoc traktowali zarówno jako narzędzie jak i rozrywkę. Władza interweniowała tylko jeżeli dostrzegła bezpośrednie zagrożenie dla siebie, poza tym ulice rządziły się same. Było to miejsce pełne okazji do wybicia się. O ile nie miało się skrupułów czynić tego przez deptanie po głowach tych, którzy okazali się słabsi lub mniej sprytni. Na szczęście jemu nie brakowało siły, ani woli do jej wykorzystania. Pierwszego dnia próbowano go oszukać siedem razy, drugiego już tylko dwa. Trzeciego, wieści rozeszły się i lokalni naciągacze omijali mrukliwego olbrzyma szerokim łukiem.
  Okazało się, że do Zabójcy Bogów, znanego tu pod imieniem Cathan, dotrzeć jest niezwykle trudno. Jako urzędujący Władca Wojny, lider militarnego ramienia rządu, mieszkał on w ufortyfikowanym pałacu, otoczony licznymi, potężnymi sojusznikami. Na audiencję czekało się tygodniami, a nawet miesiącami. Edge nie miał tyle cierpliwości. Najprostszym sposobem wywabienia czempiona z twierdzy, było wywołanie rozróby odpowiedniego kalibru. To jednak nie tylko mogło oznaczać ofiary wśród postronnych, ale też nie gwarantowało sukcesu. Postanowił podejść do tematu bardziej z głową.
  Dowiedział się o obowiązującym na planecie prawie, które pozwalało każdemu wyzwać Władcę Wojny na pojedynek i w przypadku zwycięstwa przejąć stanowisko. Władza co prawda Neev-jina nie interesowała, ale wyzwanie stanowiło idealny pretekst do spotkania.
  Wybicie się na czoło kolejki kandydatów okazało się o wiele mniej czasochłonne niż oczekiwanie na audiencję, choć i tak trwało dłużej Edge by sobie życzył. Najpierw wywieziono ich na arenę na pustkowiu i kazano walczyć między sobą, w grupach po dziesięciu. Olbrzym wygrał swoją bitwę bez żadnych trudności, mimo iż niemal wszyscy pozostali rzucili się na niego jednocześnie.
  Nie istniała zasada nakazująca zabijanie przeciwników, ale śmiertelność stała na bardzo wysokim poziomie — zginęła ponad połowa walczących. Los przegranych, którzy oficjalnie przeżyli, nie był do końca jasny. Neev-jin już wcześniej słyszał jednak plotki, że z areny wracają jedynie wygrani. System został tak pomyślany, by permanentnie odstrzelić niegodnych...
  Następnego dnia dziesiątka zwycięzców miała powtórzyć mecz w swoim gronie. Ostatecznie do walki stanęło dziewięciu. Jeden z pretendentów, ugodzony zębatym ostrzem, nie przeżył nocy. Tym razem starcie transmitowano na żywo w mediach. Edge ponownie triumfował, wykorzystując zaledwie cząstkę mocy.
  W Ragasto stał się rozpoznawalny, zyskując mało wymyślny, ale pasujący przydomek Niebieskiego Olbrzyma. Dwukrotnie próbowano go zabić. Najpierw napadła go banda zadziwiająco kompetentnych ulicznych osiłków, ale z tym sobie poradził. Za drugim razem ktoś "życzliwy" sprezentował mu zatrute piwo. Edge kilka godzin spędził wymiotując, ale ostatecznie doszedł do siebie. Niewiele toksyn mogło zadziałać na kogoś o jego sile i wątpił, by coś tej kategorii znalazło się na ulicy przypadkiem. Coraz lepiej rozumiał, dlaczego Zabójca Bogów od lat nie musiał walczyć o utrzymanie tytułu Władcy Wojny.
  Po tym incydencie Niebieski Olbrzym uważnie kontrolował co je i pije.
  Następnym etapem "eliminacji" była walka z niepokonanym od lat gladiatorem. Ulubieniec widzów, znany z tendencji do wyrywania pretendentom kończyn, wytrwał niecałą minutę. Edge ponownie zastosował minimum koniecznej siły. Choć zmiażdżył łysy czerep nie bez satysfakcji, nie znęcał się nad okrutnym wojownikiem.
  Po tej walce sława Neev-jina zatoczyła szersze kręgi i zaczęto go traktować poważniej. Zaproponowano mu lokum w jednej z luksusowych dzielnic miasta, ale przezornie odmówił. Od tego momentu spał w sobie tylko znanych miejscach i za każdym razem gdzie indziej. Dostrzegał wokół siebie coraz więcej podejrzanych twarzy, ale nie dawał ich właścicielom okazji do działania. Trzymał się gęsto zaludnionych miejsc lub znikał jak kamień w odmęcie metropolii.
  Kolejny przeciwnik okazał się przeszkodą większego kalibru. Dorównujący mu wzrostem kolos, o paskudnej aparycji i usposobieniu, ponad dwukrotnie przewyższał mocą poprzedniego "bramkarza". Od razu też zaprezentował jej pełnię, wyraźnie chcąc wyeliminować Niebieskiego Olbrzyma skutecznie i jak najszybciej. Jednak strategia ukrywania prawdziwych umiejętności najwyraźniej sprawdziła się, gdyż wciąż nie był to poziom, który mógł Edge'owi zagrozić. Neev-jin zwyciężył zdecydowanie, stając się największą sensacją dekady.
  Zwycięstwo w trzecim pojedynku wreszcie miało dać mu dostęp do Cathana. Walkę zaplanowano na dużym, owalnym stadionie, wypełnionym po brzegi spragnioną krwi publicznością.
  Edge nie zamierzał już dłużej stanowić źródła rozrywki dla tłumu. Planeta i jej stolica mierziły go i żałował przylotu tutaj. Nie chciał jednak rezygnować, będąc tak blisko celu — także dosłownie. Zabójca Bogów zasiadł w loży honorowej, by obserwować potencjalnego rywala.
  Neev-jin postanowił przyspieszyć bieg spraw. Jeszcze podczas przygotowań do rozpoczęcia walki uniósł się w powietrze, z zamiarem konfrontacji z tutejszym czempionem. Przewidywalnie, drogę zastąpiło mu dwóch osiłków, ale dotarł wystarczająco daleko — w zasięg głosu.
  - Cathan! - krzyknął. - Twoje płotki mnie nie interesują! Przybyłem do ciebie!
  Zabójca Bogów siedział na bogato zdobionym tronie, podpierając się na łokciu. Był postawnym mężczyzną o krótkich, kruczoczarnych włosach i łagodnie zielonkawej skórze. Jednolicie błękitne oczy sprawiały, że nie dało się jednoznacznie stwierdzić, na co patrzy. Nosił się po królewsku, co podkreślało pozycję de facto władcy. Jego strój był utrzymany w jasnych kolorach, a dopełniała go peleryna barwy morskiej zieleni. Towarzyszyło mu jeszcze czterech krzepkich przedstawicieli tej samej lub niemal identycznej rasy. Żaden z nich nie miał podobnych do przywódcy oczu.
  - Odstąp! - warknął jeden z zagradzających Edge'owi drogę strażników. Jeżeli chciał jeszcze coś dodać, zabrakło mu czasu. Olbrzym gwałtownie przyspieszył i łokciem wbił mu zęby do gardła. Gwardzista bezwładnie poleciał w dół. Drugi zdążył drgnąć, zanim Neev-jin unieruchomił go zdecydowanym chwytem za gardło.
  - Nie zatrzymają mnie. - Ponownie zwrócił się do Cathana. - Twoja decyzja ilu ludzi stracisz. Mnie wszystko jedno.
  Zabójca Bogów wydawał się lekko rozbawiony, choć przez te oczy trudno było do końca odczytać jego mimikę, zwłaszcza z tej odległości. Równie dobrze jego uśmieszek mógł kryć rozdrażnienie.
  - Zabić go — stwierdził wreszcie.
  Czwórka mięśniaków stojąca obok ruszyła do ataku niemal jednocześnie. Rozpierzchli się jak stado wróbli, gdy Edge z ogromną siłą rzucił w nich kolegą. Trafiona loża, przebita na wylot żywym przed chwilą pociskiem, zawaliła się. Olbrzym wyczuł, że Cathan zrobił unik, ale nie miał teraz czasu się nim zajmować. Dopadł czterech wysłanych przeciw niemu wojowników po kolei. Jednemu zgruchotał obojczyk, drugiemu zmiażdżył kolano. Trzeci próbował blokować, ale został kopnięty z taką mocą, że jego ręka połamała się o własną twarz. Neev-jin skupił ki w zaciśniętej pięści i uderzył czwartego w mostek, jak odrzutowym młotem.
  Silne, eliminujące ochroniarzy ataki. Ten ostatni zapewne już na zawsze.
  Na trybunach zapanowała panika. Gladiator, przeciw któremu Edge miał walczyć, a który szykował się chyba do pomocy wojownikom Cathana, nagle zrezygnował i zaczął się dyskretnie wycofywać. Tymczasem sam Zabójca Bogów zawisł w powietrzu naprzeciw olbrzyma, ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Wciąż uśmiechał się lekko, ukazując przydługie kły, najwyraźniej zupełnie nieprzejęty losem swoich ludzi.
  - Imponujący pokaz — przyznał, niskim, ale przyjemnym dla ucha głosem. - Jeżeli chciał pan zwrócić moją uwagę, to się udało.
  To był ten moment, kulminacja wysiłków ostatnich tygodni. Jeżeli w ogóle istniała możliwość dogadania się z Zabójcą Bogów, należało to zrobić tu i teraz.
  - Dokładnie to chciałem zrobić — przyznał. - Szkoda, że nie było łatwiejszego sposobu... Nie interesuje mnie zostanie Władcą Wojny — wyjaśnił. - W ogóle nie chcę z tobą walczyć. Wręcz przeciwnie, przybyłem tu prosić cię o pomoc.
  Cathan zmrużył oczy.
  - Prosić mnie o pomoc? - zadrwił. - Dopiero co słyszałem, że "przybyłeś po mnie". Coś tak nagle spuściłeś z tonu, wojowniku... Wybacz, zapomniałem, jak masz na imię?
  - Edge... - odruchowo powiedział Neev-jin, zanim zdołał ugryźć się w język. Błękitnooki na pewno pamiętał, po prostu chciał zrobić z niego idiotę. Neev-jin zignorował prowokację. - Mam misję do wypełnienia, ale nie jestem w stanie zrobić tego sam. Szukam kogoś o podobnej mocy, kto mógłby mi pomóc.
  - O podobnej mocy...?
  - Tak. Chodzi o to...
  Cios był niezwykle szybki i zaskakująco mocny. Pięść Zabójcy Bogów wbiła się w brzuch Edge'a, który skulił się odruchowo. Cathan chwycił go lewą ręką za włosy, a prawą uderzył trzy razy w twarz, miażdżąc policzek. Następnie puścił i mocnym kopnięciem posłał w trybuny. Edge przeorał kilka rzędów widowni, zanim się zatrzymał, bezwiednie taranując kilka osób.
  - Ty arogancki głupcze! - krzyczał Zabójca Bogów. - Nie wiem, za kogo się uważasz i dlaczego myślisz, że możesz się ze mną równać! Będziesz skamlał o litość kiedy z tobą skończę!
  Edge wstał powoli, strząsając z siebie gruz. Pokrywała go krew, należąca głównie do zmiażdżonych widzów. Językiem dotknął obluzowanego zęba.
  Tym razem prowokacja zadziałała bezbłędnie.
  - Dobra — mruknął pod nosem. - Poddaję się. Zabiję sukinsyna.
  Niebieskooki tymczasem wylądował kilka rzędów ławek niżej i po szerokim zamachu rzucił z obu rąk dużego, nieregularnego ki-blasty. Neev-jin uskoczył w górę. Już z powietrza ujrzał jak eksplozja i spowodowane nią zawalenie się sekcji koloseum pochłaniają kolejne ofiary. Zabrakło jednak czasu na zgrzytanie zębami. Cathan też już był w powietrzu, a ściślej mówiąc — tuż za Edge'em. Zabójca Bogów uderzył splecionymi dłońmi w kark, przeszywając widmo. Wyczuwając intencje Neev-jina, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i zamaszyście kopnął z lewej. Ponownie dał się nabrać na Zanzoken i naprawdę cudem uniknął kolejnego, tym razem realnego, ataku. Lecący z góry ki-blast otarł się o jego nogę, przypalając ubranie i skórę.
  Edge zmaterializował się za plecami Cathana, ale nie zdołał zaskoczyć błękitnookiego. Uderzenie łokciem wybiło mu powietrze z płuc. Żebra, na szczęście, wytrzymały. Neev-jin opanował ból i nie pozostał dłużny. Machnął lewym sierpowym w szczękę, kalecząc sobie skórę o kieł. Lekko zamroczony Zabójca Bogów nie miał szans obronić się przed hakiem w brzuch. Zrobił wielkie oczy i niemal wydalił ostatni posiłek, z obu stron naraz. Edge poprawił mu jeszcze z zamaszystego kopa w twarz, posyłając w rumowisko pozostałe po zniszczonym wcześniej fragmencie koloseum.
  Cathan wstał, splunął krwią i skoncentrował ki, uwalniając impuls, który oczyścił z gruzu teren dookoła. Chyba zaczęło do niego docierać, że trafił na poważnego przeciwnika. Zęby szczerzył już nie w pewnym siebie uśmiechu, ale w grymasie złości.
  Słońce zachodziło, podkreślając kontury miasta, na którego obrzeżach stał stopniowo zmieniający się w ruiny stadion.
  Zabójca Bogów przyspieszył w mgnieniu oka. Gwałtownie skrócił dystans, zasypując lewitującego nad areną Edge'a błyskawiczną serią ciosów w twarz oraz korpus. Był szybszy i wiedział, jak to wykorzystać. Nagle odsunął się o pół metra i z szerokiego zamachu przywalił przeciwnikowi kantem dłoni w szyję, na chwilę pozbawiając go oddechu. Chwycił oszołomionego Neev-jina za rękę, po czym rzucił nim pionowo w dół, jednocześnie zaczynając ostrzał Renzoku Energy Dan. Edge po części zdołał wyhamować, ale uderzył o ziemię, wbijając się na jakiś metr. Zdążył tylko unieść się na łokciach kiedy trafił go pierwszy pocisk. Sekundy później zakryła go chmura pyłu i tylko dlatego uszedł z tej sytuacji z życiem.
  Kolejne uderzenia nadchodziły zbyt szybko. Cathan nie tylko dysponował dużą mocą, ale też talentem do operowania ki. Niełatwo było włożyć odpowiednią moc w tak gęsty deszcz ki-blastów, ale on dawał radę — każde trafienie zostawiało bolesny ślad. Neev-jina uratowała perfekcyjna kontrola ki. Kompletnie wytłumił swoją emanację, czyniąc się niewykrywalnym dla szóstego zmysłu. Liczył, że Zabójca Bogów uzna go za martwego i przerwie atak.
  Zmyłka okazała się udana. Nawał pocisków skończył się, dając Edge'owi okazję do stworzenia osłony, w której uniósł się w powietrze. Okazała się niepotrzebna. Ciężki oddech i pot sperlony na czole osłupiałego Zabójcy Bogów sugerowały, że nie byłby w stanie już powtórzyć podobnej kanonady. I bardzo dobrze. Edge nie czuł się tak bliski śmierci od czasu oberwania Exploderem. Zmaltretowane mięśnie reagowały z opóźnieniem, protestując tępym bólem przy każdym ruchu.
  Cathan otrząsnął się z zaskoczenia, że jego przeciwnik jednak żyje i podjął kroki, by natychmiast zmienić ten stan rzeczy. Strzelił dużym ki-blastem, który trafił w kulistą osłonę, po chwili zmagań przebił ją i eksplodował wewnątrz. Olbrzyma zamroczyło. Przytomność przywróciło mu uderzenie o ziemię. Nie miał czasu dziwić się, dlaczego jego ochronna sfera zawiodła — od razu przetoczył się pół metra w prawo. To zapobiegło zmiażdżeniu jego głowy przez nogę Cathana, który wylądował z impetem, posyłając falę piachu na wszystkie strony. Edge podciął go i sprowadził do parteru. Sam od razu poderwał się i strzelił w leżącego Zabójcę Bogów potężną, choć chaotyczną falą ki. Błękitnooki oberwał całą mocą. Rzucony bezwładnie, dymiąc, wpadł do nierównej wyrwy, którą stworzyły wcześniej jego własne pociski. Przetoczył się jeszcze kilkukrotnie, nim wreszcie znieruchomiał.
  Edge nie wiedział, czy Cathan da radę jeszcze się podnieść, ale nie zamierzał ryzykować. Stworzył na dłoni żółty ki-blast i rzucił nim w leżącego. Błękitnooki poderwał się w powietrze i od razu tego pożałował, bo olbrzym pojawił się za nim, uderzając łokciem w plecy. Coś chrupnęło — ale raczej nie kręgosłup, tylko jedno z żeber. Pchnięty siłą ciosu Zabójca Bogów, ponownie poleciał w kierunku pokrytej lejami areny. Tym razem wyhamował tuż nad nią, impulsem ki tak potężnym, że stworzył znacznie szerszy i głębszy krater. Kolejne uderzenie nacierającego olbrzyma przyjął już na blok, choć impet posłał go mocno do tyłu.
  Neev-jin trochę za późno zorientował się, że to zwiększenie dystansu było celowe. Zanim jednak zdążył ruszyć do kolejnego zwarcia, Cathan sam zaszarżował. Edge'owi właśnie o to chodziło. Wyczekał przeciwnika i kopnął poziomo dokładnie w chwili, gdy błękitnooki znalazł się w zasięgu jego nogi. Przeszył widmo. Odwrócił się błyskawicznie i uderzył na odlew z prawej, ale ponownie trafił efekt Zanzoken. Zabójca Bogów zjawił się nad jego głową i uderzył potężnym sierpowym. Edge uchylił się i kopnął w górę, trafiając centralnie w klatę i rozwiewając kolejne widmo.
  "Jakim cudem jest w stanie tak szybko używać Zanzoken?" - przeleciało przez głowę niebieskiemu olbrzymowi. Kompletnie stracił orientację, gdzie może znajdować się jego przeciwnik. Wykonał dziki, chaotyczny unik przed spodziewanym ciosem, który jednak nie nadszedł...
  - ICHINISAN-DAN! - usłyszał zza pleców.
  Oberwał niewielkim, szybkim pociskiem ki w tył głowy. Oszołomiony, zdołał tylko częściowo odwrócić się i zasłonić lewą ręką przed drugim, znacznie większym, ki-blastem. Pocisk zadziałał jak taran — pchnął go w dół, wbijając w grunt i unieruchamiając. Zanim olbrzym zdołał odepchnąć naciskającą go kulę energii, Cathan rzucił w niego trzecią — tym razem metrowej średnicy.
  Eksplozja aż wstrząsnęła okolicą. Kopuła ognia przykryła większość areny, a podmuch zmiótł resztę wciąż stojących trybun. Widzowie, którzy dotychczas nie zdążyli się ewakuować, mieli już nigdy nie wrócić do domów. Pobliski teren na jakiś czas przykryły dym i pył.
  Neev-jin chciał wierzyć, że przeżyłby ten atak nawet bez wykorzystywania chi, ale nie miał takiej pewności. Zdążył otoczyć się ochronną powłoką tylko częściowo. Lewą rękę miał tak poparzoną i zakrwawioną, że ucieszyłby się, gdyby w najbliższym czasie mógł nią przynajmniej podłubać w nosie.
  Zdołał wstać, zanim jeszcze cały kurz rozwiał się, by Cathan nie widział go leżącego. Zabójca Bogów stał na brzegu nowego, rekordowej wielkości, leja, dysząc ciężko. Ta technika musiała go kosztować wiele energii, podobnie jak wcześniejsze Renzoku Energy Dan i wykonane na pełnej prędkości skoki połączone z Zanzoken.
  Dalsza walka nie miała sensu. Edge musiał uznać wyższość techniki błękitnookiego, ale jednocześnie dzięki przewadze zapewnianej przez chi nie mógł przegrać. Wyraz twarzy Cathana sugerował jednak, że nie zamierza pogratulować mu dobrej walki i rozstać się po przyjacielsku, a przynajmniej z wzajemnym szacunkiem. Wyglądał raczej, jakby wolał wyrwać Neev-jinowi serce i zjeść je tu i teraz, na surowo. Albo przynajmniej urwać nogę. A choć nogi Edge'a nie były może jakoś szczególnie ładne, mimo to nie zamierzał się z nimi rozstawać.
  Nie widząc innego wyjścia, postanowił dalej oszukiwać. Kiedy tylko Zabójca Bogów, trochę chwiejnym krokiem, ruszył w jego stronę, Neev-jin wskazał go palcem. Cienkim energetycznym promieniem przebił błękitnookiego na wylot w okolicach lewego obojczyka. Normalny atak ki o tym natężeniu nie miałby szans choćby drasnąć kogoś tak silnego, ale Edge użył chi. Ciało Zabójcy Bogów w ogóle nie stawiło oporu. On sam, zaskoczony, jęknął z bólu i złapał się za zaczynającą krwawić ranę. Olbrzym poprawił jeszcze dwukrotnie, przebijając mu prawe płuco i brzuch, Cathan padł.
  Edge, dysząc jak parowóz, podszedł do niego, ciekawy czy jego przeciwnik żyje. Żył.
  - Nie... - Zabójca Bogów kaszlnął — nie sądź... Nie sądź, że będę cię błagał o litość.
  Neev-jin stał tylko, próbując uspokoić oddech. Z ust Cathana sączyła się strużka wymieszanej ze śliną krwi. Był zbyt osłabiony, by zrobić cokolwiek. Musiał mieć ogromną siłę woli, skoro udawało mu się w ogóle zachować przytomność. Niebieski olbrzym obserwował go przez chwilę. Z tego co udało mu się poznać miasto i planetę, Zabójca Bogów był skończony. Nawet jeżeli przeżyje, nigdy nie odzyska pozycji niepokonanego czempiona. Będzie musiał walczyć, by od nowa zdobyć szacunek i posłuch. O ile w ogóle będzie w stanie to zrobić. Zdobyci przez lata wrogowie na pewno bezlitośnie wykorzystają jego słabość.
  Edge spojrzał w idealnie błękitne oczy.
  - Sam to na siebie sprowadziłeś, Władco Wojny — powiedział. - Nie szukałem zwady. Żegnaj.
  Odwrócił się i zaczął oddalać.
  - Do... dokąd idziesz... - charknął Cathan. - Nie możesz... Zabij mnie... Zabij mnie, słyszysz? Zaaabij mnieee!!! - ryknął niesamowicie głośno, jak na swój stan. - Zrób to... albo ja... zabiję ciebie... Znajdę cię, słyszysz mnie? Znajdę cię i zabiję...
  Jeżeli powiedział coś jeszcze, Edge już tego nie słyszał, był zbyt wysoko. Mobilizując energię, którą jeszcze posiadał, dotarł na orbitę, gdzie stworzył sferę podróżną. Ostatkiem przytomności posłał ją jeszcze we właściwym kierunku — tam, gdzie zostawił Dao i Dabre.
  W uszach dźwięczały mu słowa "zabiję cię". Nie bał się, ale dziwnie było coś takiego usłyszeć na własne uszy. Jeszcze niedawno sam przekazał podobną groźbę Imperatorowi. Czy teraz z mściciela sam miał się stać obiektem czyjejś zemsty?
  Jak do tego doszło?
  Wtedy po raz pierwszy zastanowił się nad tym, ile jeszcze będzie musiało się zmienić, zanim zdoła wykonać swoje zadanie. Do głębszych przemyśleń jednak nie doszedł. Zasnął. Kiedy kilka dni później obudził się — już o tym nie pamiętał.
 
  - Nieźle ci natłukł — Dao skwitował próby Edge'a w rozruszaniu lewej ręki. Olbrzym krzywił się z bólu, zginając i prostując łokieć. Musiało minąć jeszcze sporo czasu, zanim odzyska pełnię władzy w kończynie. - A mówiłeś, że nie lecisz tam walczyć.
  - Tak jakoś wyszło... To on mnie zaatakował, musiałem się bronić. Sam mnie tam skierowałeś!
  - Nie myślałem, że to się skończy w ten sposób. Lepiej nie robić sobie zbyt wielu wrogów, bo możemy tego później mocno żałować. Poza tym, to na pewno zwróci na nas, a właściwie na ciebie uwagę. Ten cały Zabójca Bogów jest tu dość rozpoznawalny. Nie wspominając już o tych wszystkich niepotrzebnych ofiarach... To był zły pomysł.
  - Trochę za późno na żale — zirytował się Edge. - A ty akurat nie jesteś w pozycji, by mnie pouczać o niepotrzebnych ofiarach.
  - Masz coś konkretnego na myśli? - zapytał ostro stary wojownik.
  - Nie ja zabiłem tych ludzi na stadionie. Natomiast ty, z tego co pamiętam, nie miałeś oporów przed zabiciem milionów niewinnych, żeby wyeliminować garstkę zdobywców, których sam stworzyłeś.
  - Nie było... - słowa utknęły w gardle siwowłosego. Przełknął ślinę i ukrył twarz w dłoniach. Po chwili wyprostował się i spojrzał olbrzymowi prosto w oczy. - Nie było innego wyjścia.
  - Zawsze jest inne wyjście!
  - Nie! Nie było cię tam. Nie widziałeś, co się działo. Jak wszystko się zmieniło, gdy ludzie odkryli potencjał, który daje im kontrola ki. Z kilku wojowników na planecie zrobiło się kilkudziesięciu, a potem kilkuset. Wiesz, ilu mogło osiągnąć poziom mocy podobny do mojego? Tysiące. Może milion. A nie byliśmy pokojowo nastawioną rasą. Wciąż toczyliśmy wojny między sobą. Przynajmniej dopóki wszyscy nie zorientowali się, że nie ma co użerać się o jeden świat, skoro tyle innych tylko czeka na podbicie. Linva-sei, ze swoją magią, była pierwsza w kolejce. Wyobraź sobie armię stu tysięcy takich jak ja, z nieograniczonym dostępem do teleportacji i przywracania do życia. Galaktyka by się po tym nie pozbierała.
  - Nie możesz mieć pewności...
  - Nie — przerwał Dao. - Nie mogę. I nigdy nie będę jej miał. Może nikogo nie uratowałem i zniszczyłem swój świat, bo jestem paranoicznym staruchem.
  - Słyszałem, co mówili twoi uczniowie. Plany podboju były realne.
  - Może tak, może nie. Może zdrowy rozsądek by zwyciężył. Chciałem wierzyć, że tak, ale... Jak widać, nie wierzyłem.
  Milczeli dłuższą chwilę. Edge pogłaskał po głowie Dabre, która siedziała obok, cicho jak trusia. Nie rozumiała pewnie do końca, o czym mówią, ale atmosfera konfliktu wystarczyła, by ją wystraszyć.
  - Wybacz — powiedział wreszcie olbrzym. - Proponując ci wspólną podróż, dałem ci do zrozumienia, że akceptuję to co zrobiłeś. Chociaż to nie była do końca prawda.
  - Jeśli... - odezwał się Dao, ale Neev-jin powstrzymał go gestem.
  - Wszystkich szczegółów nie poznam nigdy. Ale ufam ci, że zrobiłeś to, co uznałeś za słuszne. Nie wiem, czy w twojej sytuacji zachowałbym się tak samo. Przed wizytą na Ahrio powiedziałbym, że nie. Teraz... Nie jestem pewien.
  Dao zmarszczył brwi.
  - Chyba nie do końca rozumiem, co chcesz powiedzieć...
  - Nie jestem dobry w gadaniu... Chcę powiedzieć, że potraktowałem cię niesprawiedliwie. Powinniśmy byli wyjaśnić te wątpliwości od początku. Cieszę się, że udało się to zrobić teraz.
  Olbrzym wyciągnął do starszego wojownika dłoń. Ten uścisnął ją po momencie wahania. Na twarzy Dabre zagościł pełen ulgi uśmiech.
  - Czy to znaczy, że od tej pory będziesz słuchał moich rad, zamiast je zbywać? - upewnił się siwowłosy.
  - Rad, tak. Zrzędzenia, nie. Może zmieńmy wreszcie temat? Jak sobie radziliście przez te dwa tygodnie?
  - Jakoś daliśmy radę. - Dao wzruszył ramionami i mrużąc oczy, spojrzał na zachodzące słońce. - Skończyło się nam jedzenie, więc zaliczyliśmy wyprawę po prowiant.
  - Widziałam latające miasto! - pochwaliła się rudowłosa.
  - Dabre nauczyła się kilku sztuczek, kiedy cię nie było. Między innymi Zanzoken.
  - Naprawdę? Robisz szybkie postępy — Edge zwrócił się do dziewczynki. - Jak tak dalej pójdzie, wkrótce nam dorównasz.
  - Dao bardzo dobrze wszystko tłumaczy. - Uśmiechnęła się, zadowolona z pochwały.
  - Może i tak, ale muszę przyznać, że jesteś moją najzdolniejszą uczennicą. - Powiedziawszy to, Dao nagle spochmurniał, jakby coś mu się przypomniało. Nie uszło to uwadze Edge'a.
  - Dabre, możesz pokazać, jak ci idzie ten Zanzoken? - poprosił. Młodej "wojowniczce" nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Błyskawicznie znalazła się w powietrzu. Dematerializując i pojawiając się w różnych miejscach, na tle grantowego nieba, zostawiała po sobie znikające po chwili sylwetki. - Coś nie tak, Dao? Przeze mnie dopadły cię wspomnienia z twojej planety?
  - Co? - zdziwił się jego towarzysz. - Nie, nie, nic z tych rzeczy. Martwi mnie trochę Dabre. Uczy się zbyt szybko... Nie wiem, może to cecha jej rasy, ale... jakoś nie wydaje mi się. Poza tym, kiedy używa ki mam takie wrażenie...
  - Jakby coś w sobie kryła, jakąś dziwną moc — dopowiedział Neev-jin. - Masz rację. Ostrzegałem cię przecież kiedy się poznaliśmy.
  - Sądziłem, że masz na myśli jej bardzo duży potencjał ki.
  - Hmm, nie... Skąd miałbym to wiedzieć?
  - O, to da się dostrzec. Dlatego byłem w stanie dostrzec skalę zagrożenia na Burunto... Myślałem, że ty też to potrafisz, ale najwyraźniej nie. Mam nad tobą przynajmniej tę jedną przewagę... Oboje macie bardzo duże możliwości.
  - Oboje?
  - To ty nic nie wiesz? Wykorzystujesz tylko część swojego potencjału. Sądziłem, że zdajesz sobie z tego sprawę, zważywszy, z jakim zacięciem szukasz kolejnych wyzwań.
  Edge zamyślił się.
  - Opowiadasz ciekawe rzeczy. Myślisz, że mógłbyś nauczyć mnie tej zdolności dostrzegania... potencjału wojownika?
  - Może? - Dao podrapał się po brodzie. - A może to kwestia tego, że jestem wyczulony tylko na "ki", więc potrafię rozpoznać jej różne rodzaje. Dla ciebie to tylko deszcz, dla mnie mżawka, kapuśniaczek, nawałnica i tak dalej... Ale dokończ to, co mówiłeś o mocy Dabre.
  - Racja... Widzisz, ona dysponuje innym rodzajem energii niż zwykła ki. To właśnie ta "nietypowa moc", o której ci mówiłem. Wojownicy, których szukam, muszą potrafić się nią posługiwać. Ten cały Cathan był obiecujący. Wydaje mi się, że jego ki ociera się o granice. Pewnie dlatego mógł przebić moją osłonę. Ale to wyjątek. Ta energia bardzo rzadko występuje... - ugryzł się w język, cudem nie mówiąc "w waszym" albo "w tym wszechświecie" - ...we wszechświecie. Dlatego jest bardzo groźna... hmm... Wyobraź sobie walkę kogoś, kto nie posiada ki z kimś, kto ma ją opanowaną na naszym poziomie.
  - Rozumiem. - Dao przez chwilę milczał. - Ty także masz tę "moc", prawda?
  Neev-jin potwierdził w milczeniu, nie kontynuując tematu, gdyż w tym momencie Dabre wylądowała naprzeciwko nich, wyraźnie oczekując pochwały swoich zdolności.
  - Bardzo dobrze. Kilka razy straciłem cię nawet z oczu — nie zawiódł jej nadziei Edge. Nie kłamał. Faktycznie kilkukrotnie nie potrafił określić gdzie była, prawdopodobnie przez brak koncentracji spowodowany jednoczesną rozmową. - Teraz, jeśli wybaczycie, jeszcze trochę odpocznę. Nadal wszystko mnie boli.
 
  Minęło jeszcze trochę czasu, zanim Edge mógł znów normalnie funkcjonować. Spotkanie z Cathanem dało mu pewien zastrzyk optymizmu. Może zajmie to dużo czasu, ale prędzej czy później musi spotkać kolejnych wojowników zdolnych opanować chi. I może też nie okażą się kompletnymi kutasami. Na planetę Zabójcy Bogów, nie zamierzał wracać. Zresztą, tym razem zapewne wysłano by przeciw niemu całą armię...
  Nie wiedział, że szukając kłopotów, sam także jest przez nie intensywnie poszukiwany. Miał się o tym przekonać już wkrótce.
 
IIID - Powód, by umrzeć
 
  Część galaktyki, w której aktualnie się znajdowali, niemal roiła się od światów wypełnionych życiem, w tym ki-wojownikami wszelkiej maści i poziomu mocy. Póki Edge nie wyzdrowiał w pełni po walce z Zabójcą Bogów, starali się unikać kłopotów. Dao wciąż wahał się przed nauczeniem Edge'a teleportacji, a ten nie naciskał starego mistrza, zdając sobie sprawę, że zaufanie buduje się przede wszystkim cierpliwością. Przemieszczali się za pomocą sfery podróżnej olbrzyma.
  Zatrzymali się na jednym z setek niemal identycznych światów, ledwo zdolnych do podtrzymania życia. Często wybierali właśnie takie planety jako miejsca na odpoczynek. Dawały im izolacji i poczucie względnego bezpieczeństwa. Dzięki niezwykłej odporności ich organizmów do życia potrzebowali niewiele. Oprócz tlenu i wody, tylko jednego...
  - Jedzenie się nam kończy — rzucił Dao. - Będziemy musieli wkrótce znaleźć jakąś cywilizację i zebrać zapasy.
  - Ciekawe czy tym razem też zaczną nam znosić owoce i inne żarcie — uśmiechnął się Edge, blokując jedną dłonią ciosy atakującej zaciekle Dabre. - Dobrze by było, całkiem nieźle smakowały.
  - Chyba uznali cię za jakiegoś swojego boga albo...
  - Albo mieli już do czynienia z takimi jak my. - Uniknął kopnięcia z półobrotu, które jak nic urwałoby mu głowę... No, może tylko przetrąciło kark... A przynajmniej poczułby je... Gdyby się skupił. - Nauczyli się, że warto ich przyjmować gościnnie.
  - No właśnie... - Dao skupił uwagę. - Najbliższy zamieszkały świat jest o jakąś godzinę lotu.
  - Tak? AU! - krzyknął, bo jego "przeciwniczka" przypadkiem trafiła go w oko. - Dobra, wygrałaś, poddaję się. - Pogłaskał ją po głowie w ojcowskim geście. - Hmm, kilku z nich jest całkiem silnych, lepiej chyba będzie jeśli polecę tam sam. Gdyby wywiązała się walka, mogliby skrzywdzić Dabre.
  - Mogę cię też teleportować...
  Dao wciąż obawiał się stracić tę ostatnią przewagę nad nowym towarzyszem. Jak dotąd nie spotkali nikogo, kto mógłby dorównać olbrzymiemu wojownikowi. Umożliwienie mu nieograniczonego przemieszczania się po wszechświecie w mgnieniu oka, mogło, teoretycznie, oznaczać koniec tego wszechświata. Edge na razie nie przejawiał niszczycielskich zapędów, ale nie zdradził też Dao prawdziwego celu swoich poszukiwań. Dawny uczeń bogów trzymał więc tę kartę atutową w dłoni. Na wszelki wypadek.
  - Nie trzeba. Niedługo wrócę. Zajmij się Dabre.
 
  Jeszcze w trakcie lotu międzyplanetarnego, Edge stracił "namiar" na te trzy najsilniejsze na docelowym świecie ki. Nie miało to specjalnego znaczenia, bo i tak nie stanowiły dla niego żadnego zagrożenia.
  W atmosferę wszedł nad oddaloną od zamieszkanych terenów pustynią. Uznał ją za najlepsze miejsce do rozstrzygnięcia ewentualnych różnic zdań z przedstawicielami lokalnych sił zbrojnych. Wkrótce wyczuł zbliżający się komitet powitalny. Dwie osoby, mocą dorównujące mniej więcej Saiyanom-wojownikom z Ovyzery.
  Początkowo wziął ich białe, mechaniczne pancerze za naturalne, gdyż wypełniała je energia. Najwyraźniej tutejsi opracowali technologię wspomagające moc żołnierzy. Stroje ochronne zasłaniały wszystko — łącznie z twarzami. Stylizowane na czaszki hełmy upodabniały do siebie dwójkę wojowników.
  - Podaj swoją tożsamość i cel przybycia — rozległ się donośny, choć nieco zniekształcony, głos jednego z nich. Najwyraźniej zbroje miały wbudowane głośniki, lub inne wzmacniacze dźwięku.
  Edge nie chciał tracić czasu na targi i negocjacje. Postanowił rozegrać sytuację jak najprościej. Wycelował dłoń w pustynię i strzelił, odpowiednio mocnym pociskiem. Eksplozja zeszkliła piasek, a fala uderzeniowa niemal zdmuchnęła żołnierzy z nieba. Ich reakcja zaskoczyła jednak Neev-jina. Ten rodzaj powitania zwykle wywoływał u drugiej strony agresję, połączoną z atakiem lub panikę i ucieczkę. Tym razem obrońcy najzwyczajniej w świecie pokłonili mu się.
  - Jak najmocniej prosimy o wybaczenie — odezwał się ten sam co wcześniej. - Powinniśmy się od razu domyślić — przepraszał, jak się wydawało, z głębi serca. - Oczywiście, doszły nas pogłoski, ale wszystkie niepotwierdzone... Nie wiedzieliśmy też, kiedy... Oczywiście, czujemy się zaszczyceni... Jeszcze raz prosimy o wybaczenie. Z największą przyjemnością wskażemy drogę do stolicy. Proszę udać się z nami. - Z tymi słowy obaj pancerni odwrócili się i zaczęli powoli lecieć w stronę, z której przybyli.
  Edge prawie nic z tego nie zrozumiał, ale takie zachowanie stanowiło na tyle znaczny odchył od znanej mu normy, że postanowił dowiedzieć się, o co właściwie chodzi. Podążył za przewodnikami. Żołnierze, przyspieszając stopniowo, prowadzili go w stronę jednego z największych skupisk ki na planecie.
  Po kilku minutach milczenia dotarli do rozległego pustynnego miasta, położonego wokół rozlewiska dużej rzeki. Wyraźne oznaki zaawansowania technologicznego mieszały się tu z naleciałościami tradycji życia w kraju piasku i słońca. Ulice wypełniali rożnokolorowi osobnicy przekrzykujący się nawzajem. Edge widział też zarówno zwierzęta, juczne i pociągowe, jak i nieliczne samobieżne pojazdy. Mieszkańcy planety byli generalnie dość chudzi, mieli brązowawą skórę oraz jasne i rzadkie włosy. Wyróżniali się też brakiem nosów. Ich nozdrza umieszczone były bezpośrednio w twarzach. Nad tłumem od czasu do czasu przelatywały dwuosobowe patrole wojowników w znanych mu już zbrojach. Poza nimi nikt inny nie unosił się w powietrzu. Kolejni pancerni obserwowali miasto z wysoko położonych platform.
  Neev-jin widywał już takie światy. Technologia, zapewne importowana spoza planety, była na nich zarezerwowana dla wyższych sfer. Za jej pomocą skuteczniej wyzyskiwały one resztę ludności, bogacąc się jeszcze bardziej i tym dodatkowo umacniając swoją pozycję. Zwyczajni mieszkańcy mogli zapewne przeżyć całe życie, oglądając graniczącą dla nich z magią, technologię jedynie z daleka.
  Przewodnicy bez wahania powiedli go w stronę ufortyfikowanego pałacu o wysokich białych murach. Przed bramą czekał dość pokaźny tłum, ale opancerzeni żołnierze brutalnie roztrącili wszystkich na boki, co najmniej raniąc, a być może i zabijając przy tym kilka osób. Strzegący wejścia gwardziści, odziani w lżejsze wersje podobnych zbroi, bez hełmów, zareagowali jedynie ciekawskimi spojrzeniami. Edge został wprowadzony do środka, a z bełkotu towarzyszących mu wojowników zdołał wychwycić coś o "obliczu" jakiejś "rady". Stanowiło to na swój sposób miłą odmianę od wszelkiego rodzaju królów, lordów, cesarzy, imperatorów, premierów i prezydentów spotykanych masowo na różnych planetach. Zwłaszcza do imperatorów Neev-jin był uprzedzony...
  Jeden z przewodników popędził do przodu, znikając Edge'owi z oczu za zakrętem korytarza. Drugi gestem zachęcił do pójścia w tym samym kierunku.
  Kompletnie ignorując pytania rzucane mu przez mijaną gwardię i inny personel, żołnierz zdecydowanie prowadził w głąb budynku. Nikt nie okazał się na tyle odważny, by ich zatrzymać. Dotarli do wysokich, zdobionych drzwi, gdzie wysłany przodem towarzysz negocjował już z parą strażników w identycznych zbrojach.
  - Przejście! - warknął ten idący z Edge'em. - Prowadzę przedstawiciela Umierających Gwiazd!
  Rozstąpili się po chwili wahania. Wojownik otworzył drzwi i gestem zachęcił Edge'a do wejścia. Neev-jin wkroczył do środka, a jego przewodnik zaraz za nim.
  Rada okazała się szóstką niemal kompletnie już zasuszonych staruszków. Siedzieli i leżeli na stosach poduszek wokół, zastawionego różnorakimi butelkami i bardziej suchym prowiantem, okrągłego stołu. Jedno miejsce pozostało wolne, co sugerowało, że skład był aktualnie niekompletny.
  Minęła dobra chwila, zanim wszyscy seniorzy zorientowali się, że coś wymaga ich uwagi. Powoli, jeden po drugim, spoglądali w kierunku intruzów. Towarzyszący mu wojownik, zdążył w tym czasie zdjąć hełm.
  - O co chodzi... - zaczął jeden ze starców, przerywając wypowiedź, by spojrzeć na insygnia umieszczone na pancerzu wojownika - ...poruczniku? Kim jest ten osobnik? Dlaczego przerywasz posiedzenie Wielkiej Rady?
  - Najmocniej przepraszam — odrzekł porucznik, z wyraźnym sarkazmem w głosie — ale mam bardzo ważny powód. Przyprowadziłem bowiem przedstawiciela Umierających Gwiazd.
  Na sali zapanowało nerwowe poruszenie. Dwóch czy trzech członków rady wymieniło szeptem jakieś uwagi.
  - Umierające Gwiazdy? - zapytał wreszcie najgrubszy z radnych. - Czy jesteś tego pewien?
  Wojownik na te słowa spojrzał wymownie na Edge'a, jakby w obawie, że ten zacznie w tym momencie strzelać na prawo i lewo ki-blastami. A może nie tyle "w obawie" ile "w nadziei"? Zawiódł się srodze, bowiem Edge kompletnie nie zareagował. Po prostu stał, czekając na rozwój sytuacji. Wciąż pamiętał o tych kilku ki znacznie potężniejszych od reszty. Znikły, zanim dotarł na planetę. Skoro nie należały do jakiejś elitarnej straży pałacowej ani władców planety, to do kogo?
  - Tak, jestem pewien — powiedział wreszcie porucznik. - Zgodnie z opisem mieli oni dysponować niewyobrażalną mocą, a tak właśnie jest w przypadku naszego gościa.
  To wywołało kolejne poruszenie. Po krótkiej wymianie zdań, wszyscy radni zwlekli się ze swoich poduszek i pokłonili Edge'owi. Niektórzy z wyraźnym trudem.
  - Prosimy o wybaczenie — odezwał się ten sam grubas. - Nie spodziewaliśmy się waszej wizyty tak szybko. Mieliśmy bardzo niejasne informacje, plotki zaledwie... - Gestem odesłał porucznika, który pokłonił się niechętnie i wyszedł. - To dla nas zaszczyt powitać cię na Yellav-sei. Nazywam się Niev i jestem przewodniczącym Wielkiej Rady. Czy jesteś, panie, sam? Słyszeliśmy raczej o trójce czy czwórce...
  - Sam — potwierdził Edge, wypowiadając pierwsze słowo na tej planecie. - Te plotki... Kto wam je przekazał?
  - Gwiezdni kupcy, z którymi handlujemy, panie. Odwiedzają wiele planet, doszły ich słuchy, że jesteście teraz w tej części galaktyki. - Słowa starca potwierdzały domysły Edge'a w kwestii panujących na planecie stosunków.
  - Co dokładnie mówili?
  - Nie mieli dokładnych informacji — odpowiedział tamten, przepraszającym tonem. - Wspominali, że podróżujecie we trójkę lub czwórkę...
  - Wspominali o dwóch mężczyznach i dziecku — wtrącił inny ze starców. Niev skarcił go za to spojrzeniem i mówił dalej:
  - To prawda, nie wspominali, kim miałby być ten czwarty, nie byli nawet pewni czy istnieje...
  - Nie istnieje — zaprzeczył Edge w zamyśleniu. Wyglądało na to, że on, Dao i Dabre swoimi podróżami i innymi incydentami doprowadzili do wskrzeszenia kolejnej legendy. Brano ich za Umierające Gwiazdy, o których Dao wspominał. W głowie Edge'a momentalnie uformował się chytry plan. - Oczywiście wiecie, po co przybyłem... - powiedział poważnie.
  - Oczywiście — pokłonił się tamten. - Możesz żądać, czego tylko zechcesz, panie. Każde życzenie zostanie spełnione możliwie najszybciej, o ile oczywiście jego spełnienie będzie w naszej mocy...
  Pot na czole starca zdradzał jego strach. Opowieść o Umierających Gwiazdach wyraźnie budziła respekt w tej części wszechświata. Edge uśmiechnął się najmilej, jak potrafił i przedstawił swoje żądania.
 
  Wracał na planetę, gdzie zostawił Dao i Dabre, bardzo zadowolony. Nie tylko zdobył dużo dobrej jakości prowiantu, ale też niezwykle poręczny, hermetyczny plecak z wbudowanym systemem chłodzącym. Zazwyczaj nie lubił gromadzić przedmiotów, ale tutaj zrobił wyjątek.
  Jego euforia nie trwała długo. Zorientował się, że z powierzchni pustego świata dociera do niego pięć sygnałów ki, zamiast dwóch. Momentalnie zrobiło mu się gorąco od przypływu adrenaliny. Po sekundzie zorientował się, że Dabre i Dao wciąż żyją. Emanacja ich energii stała się trochę słabsza, musieli być ranni lub nieprzytomni. Pozostałe trzy rozpoznał jako te same, które jeszcze niedawno wykrył na pustynnej Yellav-sei. Przeklął swoją nieostrożność. Nie powinien był ignorować ich tajemniczego zniknięcia. Przyspieszył lot sfery podróżnej, wmawiając sobie, że sytuacja wcale nie jest tragiczna. Nie łudził się, że tamci okażą się przyjaźnie nastawieni, ale ich moc była wyraźnie słabsza od jego własnej.
  Dotarł do mniej więcej połowy drogi, kiedy został zaskoczony po raz drugi. Na Yellav-sei nagle na ułamek sekundy ujawniła się duża ki, po czym.... Planeta przestała istnieć. Edge poczuł gwałtowny skok energii towarzyszący wybuchowi, a potem... nic. Wszystkie żywe istoty musiały zginąć. Nie... Nie wszystkie... Coś przetrwało. Neev-jina wyraźnie dobiegał pojedynczy sygnał energetyczny — najprawdopodobniej należący do tego, kto zniszczył pustynny glob. Jego moc nie była specjalnie wysoka, ale... No właśnie, "ale". Ta ki była jakaś dziwna. Nie chi, ale w pewien sposób różna od wszystkich innych, które do tej pory spotkał.
  Nie musiał długo czekać na kolejną zagadkę. Nietypowa energia zaczęła przemieszczać się w jego kierunku, i to niezwykle szybko. Jego sfera nie potrafiła latać z taką prędkością. Edge zmusił się do dodatkowego przyspieszenia, w nadziei, że zdoła dotrzeć do swoich towarzyszy, zanim tamto coś go dogoni. Po kilkunastu minutach nerwów wszedł w rzadką atmosferę bezimiennego świata i zlikwidował otaczającą go błękitną kulę. Wiedział, że ma tylko chwilę. Chociaż ścigająca go energia nadal nie była szczególnie wysoka, coś w głębi duszy mówiło mu, że wcale nie chce się spotkać z jej właścicielem.
  Dao i Dabre znalazł, tak jak się spodziewał, nieprzytomnych. Czyli służyli za przynętę. Trójka obcych już na niego czekała. "Trójka", nie "trzech", bo płci jednego z nich nie potrafił określić. Drobny młodzik o rudych włosach na pewno był mężczyzną, a ściślej — chłopcem. Nieco większe wątpliwości mógł budzić stojący obok znokautowanego Dao, bardzo wysoki i nieproporcjonalnie chudy osobnik. Wyglądał jak wielki szkielet, obciągnięty skórą i uzupełniony dodatkowo o wyrastające między innymi z łokci i kolan, nieprzyjemnie wyglądające kolce. Gdyby Edge miał zgadywać, obstawiałby, że jest to jednak facet. Trzecia postać z postury przypominała pająka, ale miała tylko pięć kończyn. Dwie przednie, dwie tylne — wszystkie zakończone ostrymi pazurami — plus długi, zbudowany z segmentów, ogon. Krótką szyję wieńczyła nieco spłaszczona, pozbawiona oczu, bezwłosa głowa. Na widok Neev-jina stwór tylko pokazał zęby, które w jednej chwili mogły rozszarpać gardło Dabre.
  Szósty zmysł mówił Edge'owi, że od każdego z osobna jest silniejszy. Różnica nie dawała mu jednak wielkiej przewagi, a mogli przecież ukrywać ki... Nawet gdyby wygrał, nie miał gwarancji, że Dabre i Dao nie stanie się krzywda. Szanse na to, że ta trójka nie stała po tej samej stronie, co właściciel ścigającej go energii oceniał coś pomiędzy "zero" a "minimalne".
  - Wypuśćcie ich natychmiast! - zagrzmiał, najbardziej zdecydowanym tonem, jakiego potrafił użyć. Jego chrypliwy głos potrafił wywierać duże wrażenie. Nie tym razem.
  - Przeżyją, jeśli nie będziesz próbował niczego głupiego — odpowiedział ten kościsty. Nie musiał dodawać, o co chodziło.
  Uciec mogli jedynie przy wykorzystaniu teleportacji Dao, a stary wojownik był nieprzytomny. Nie wydawało się możliwe uwolnić go i ocucić na czas, jednocześnie zapewniając bezpieczeństwo Dabre.
  Olbrzym rzucił na ziemię zdobyty na Yellav-sei plecak i powoli zmienił położenie tak, by za plecami mieć jedno ze wniesień. Jak na obecne tu poziomy mocy, stanowiło to wątłą osłonę.
  - Czego chcecie? - warknął. Nie otrzymał odpowiedzi.
  Goniąca go ki znacznie spowolniła. Najwyraźniej ten, kto go ścigał, uznał, że nie ma już sensu się spieszyć. Może postanowił oszczędzić trochę energii. Neev-jin jeszcze raz ocenił swoje szanse. Trójka obcych rozstawiła się szeroko. Nie mógł ich dosięgnąć jednocześnie. Pająkowaty trzymał Dabre w szponach. Może dałoby się dopaść go wystarczająco szybko, ale wtedy Dao nie miał szans. Ten wysoki i chudy, stopą przygniatał starego wojownika do ziemi, a jego liczne ostre wypustki gwarantowały szybką i bolesną śmierć.
  Rudowłosy dzieciak siedział na kamieniu, nieruchomo jak statua i wpatrywał się w Edge'a intensywnie. Olbrzym wreszcie zerwał kontakt wzrokowy, zamykając oczy. Wziął kilka głębokich oddechów, starając się odzyskać równowagę psychiczną. Udało się akurat gdy ten czwarty dotarł, lądując swobodnie pomiędzy Edge'em a pozostałymi.
  Na tle "kościstego" i "ogoniastego" wyglądał względnie typowo. Był średniego wzrostu i mocnej budowy. Miał dość krótkie czarne włosy i jasną, niemal białą skórę. Nosił ciasno dopasowany, chyba skórzany, strój, na który narzucony miał długi, szary płaszcz z wysokim kołnierzem. Edge widział już setki istot, których wygląd robił znacznie większe wrażenie. Tym bardziej nie potrafił wyjaśnić, dlaczego zaczął się pocić, gdy tamten stał przed nim i zwyczajnie taksował go wzrokiem.
  Może właśnie przez ten wzrok?
  Oczy bladoskórego błyszczały czerwienią, ale nie kolor czynił je tak wyjątkowymi. Jego świdrujące spojrzenie nie tylko zdawało się przeszywać na wylot wszystko na swojej drodze. Wyrażało także niezwykłą, wręcz niebezpieczną inteligencję. Wrażenie to było tak silne, że Edge momentalnie poczuł się niemal bezbronny. Zupełnie jakby przed sekundą szczegółowo opisał czarnowłosemu wszystkie swoje słabe punkty. Pytania, jakie jeszcze przed momentem chciał zadać, uwięzły mu w gardle i za nic nie chciały wyjść. Nieznajomy tymczasem ugiął nogi i lekko uniósł opuszczone do tej pory dłonie, szykując się do ataku.
  I zaatakował, choć tego już Neev-jin dokładnie nie widział. Dostrzegł jedynie kolano czerwonookiego, z bardzo bliska. Ból poczuł dopiero po chwili — już leżąc na ziemi. Nie pamiętał upadku. Chciał się podnieść, ale ręka, na której się wsparł, została kopnięta. Upadł ponownie. Tym razem znacznie mniej boleśnie. Oprzytomniał, przypominając sobie zasadę, którą wpajał mu niegdyś Hoof. "Leżysz — giniesz". Poderwał się od razu na nogi. Dzięki zdolności wyczuwania ki, zdołał nawet w porę zasłonić głowę przed ciosem zadanym od lewej. Przedramię drgnęło mu niepewnie w spotkaniu z pięścią tamtego, zaś kontra prawym prostym okazała się bardzo niecelna. Bladoskóry zanurkował pod jego ręką i potężnym uderzeniem w żebra wybił powietrze z płuc, znów posyłając na ziemię. Olbrzym rozkaszlał się. Z trudem odzyskał oddech i spróbował wstać. Jego wysiłki zostały przerwane brutalnym kopnięciem w twarz, po którym usta Neev-jina zalały się krwią z rozbitego nosa. Charknął i odruchowo odczołgał się w przeciwnym kierunku.
  Każdy otrzymany cios był podwójnie druzgocący. Fizyczne obrażenia to jedno, ale efekt psychologiczny, jaki wywierały, rzucał na kolana. Nigdy wcześniej nic takiego Edge'a nie spotkało i mimo wyszkolenia, zupełnie nie wiedział, jak reagować. Owszem, toczył już wyrównane pojedynki, choćby z Caulifem czy Cathanem. W młodości, podczas szkolenia w Imperium, również spotykał mocniejszych od siebie przeciwników. Po raz pierwszy jednak mierzył się z kimś, kto miał tak dużą przewagę w każdym aspekcie i wykorzystywał ją w tak zdecydowany sposób.
  Szok realizacji, że może zginąć i nie będzie w stanie nic z tym zrobić, sprawił, że Neev-jin poczuł strach. Nie zwyczajne wywołane adrenaliną zdenerwowanie nachodzące go przed polowaniami na Scarr'gony, ani to osłupienie, które ogarnęło go gdy został przytłoczony niesamowitą mocą Imperatora Bez Twarzy, ani też poczucie zagubienia, jakie towarzyszyło mu na planecie Pełzaczy. Najzwyklejszy we wszechświecie strach o własne życie.
  - Żałosne... - usłyszał niski, pewny głos, najwyraźniej należący do jego oprawcy. - Spodziewałem się czegoś więcej po pogromcy słynnego Cathana, kto w dodatku ma czelność podawać się za Umierającą Gwiazdę.
  Umierające Gwiazdy! Dwóch mężczyzn i dziecko... Dzieckiem musiał być rudowłosy chłopak. A więc nie chodziło o niego, Dao i Dabre.
  - Jesteś słaby i powolny — kontynuował tamten, obojętnym tonem. Edge nie miał siły oponować, czy tym bardziej wstawać. Przepełniały go zarówno fizyczna jak i mentalna bezsilność. - Podając się za jednego z nas, popełniłeś ostatni błąd w swoim życiu. - Zabić ich — rozkazał, odwracając się do Neev-jina plecami.
  - Nie! - jęknął Edge, podrywając się na nogi, z nową motywacją. Ujrzał, jak ten z ogonem unosi Dabre za szyję. - NIEEEE!!! - ryknął gwałtownie, wyrzucając przed siebie prawą dłoń i posyłając w bezokiego, pająkowatego stwora niesamowicie szybki chi-blast. Tamten zdążył się zaledwie zdziwić. Kula energii trafiła go bezpośrednio i przebiła, wylatując plecami w malowniczej eksplozji fragmentów wnętrzności i chitynowego pancerza. Pająkowaty upuścił dziewczynkę i upadł na kolana. Neev-jin dopadł do niego i potężnym kopnięciem posłał w niedalekie strome wzgórze. Dabre tymczasem nie zdążyła upaść na ziemię. Znikąd pojawił się rudowłosy niedorostek i złapał ją w locie. Odskoczył do swojego wysokiego i kolczastego towarzysza, który z kolei dosłownie trzymał w dłoniach życie Dao. Chłopak spojrzał poważnie na Edge'a i wolno pokręcił głową.
  Niedoszły zabójca Dabre przeżył. Dało się to poznać tylko po słabej emanacji ki, bo leżał w kompletnym bezruchu wśród grudek ziemi i niewielkich skał.
  Na twarzy wojownika w płaszczu zagościł grymas, który mógł być zarówno wyrazem gniewu, jak i osobliwym uśmiechem.
  - To było nawet niezłe — skomentował. - Może jednak jest w tobie więcej potencjału, niż sądziłem. Pokaż, na co się stać! - Stanął w pozycji do walki.
  - Zaraz się przekonasz! - odwarknął mu Edge, koncentrując w dłoni pocisk bardzo nieprzyjemnego rodzaju chi.
  Rzucił, celując w twarz. Jego blady przeciwnik zdążył postawić krzyżowy blok. Bez znaczenia. Wszystko w promieniu rażenia i tak miało zostać anihilowane, podobnie jak w przypadku Explodera Caulifa.
  Choć eksplozja, która nastąpiła była o wiele słabsza niż w przypadku techniki Saiyana, to wciąż na tyle silna, że olbrzym musiał się cofnąć o dwa kroki. Ale przynajmniej miał pewność, że jego cel zainkasował właśnie ostatni w swoim życiu pocisk...
  Potwornie się mylił. Gdy tylko jego przeciwnik stał się widoczny, okazało się, że jest w zupełnie dobrym stanie. Rękawy jego płaszcza zostały częściowo spopielone, a odkryte przedramiona pokrywały lekkie poparzenia, ale nic poza tym. Neev-jin na ten widok zamarł zupełnie.
  - Widzę, że masz potencjał — powiedział spokojnie czarnowłosy, prostując się i szczerząc godne drapieżnika uzębienie. - Ale to o wiele za mało, by konkurować ze mną — powiedział twardo, uginając lekko przedramiona i zaciskając pięści. Rozpoczął koncentrację energii, jednocześnie przestając ją tłumić, co robił do tej pory. Jego włosy i płaszcz wyraźnie zafalowały, gdy uaktywnił aurę ki. Podmuch tym wywołany odkształcił teren w promieniu kilkudziesięciu metrów i Edge zachwiał się nieco, gdy grunt uciekł mu spod stóp. Na czole Neev-jina znów pojawiły się krople potu. Nie chodziło już nawet o to, że ki, czy też chi, tamtego była ogromna... Ona w pewnym sensie płonęła. Istna burza energetyczna — coś zupełnie niespotykanego. Nawet moc Imperatora Bez Twarzy, mimo iż potężniejsza, nie dorównywała jej w intensywności, nawet w połowie.
  Bladoskóry postąpił kilka kroków w kierunku Edge'a. Coś mignęło. Następnym co olbrzym pamiętał, było ocknięcie się z zamroczenia, leżąc na ziemi, z potwornym bólem głowy. Na lewej stronie twarzy wyraźnie czuł cieknącą krew. Jego przeciwnik, już bez skoncentrowanej aury, podszedł i postawił mu stopę na gardle, przyciskając szyję Neev-jina do podłoża.
  - Zrozumiałeś już, że opór jest bezcelowy? - zapytał. - Odpowiedz! - ryknął, wzmagając nacisk.
  Edge chwycił jego nogę obiema dłońmi, ale nie był w stanie jej przesunąć nawet o milimetr.
  - T-t-h-a-ak - wycharczał.
  - Mam na imię Razor i dowodzę Umierającymi Gwiazdami. - Teraz, dla odmiany, czarnowłosy mówił bardzo spokojnie. - Od dzisiaj jesteś jednym z nas. Będziesz wykonywał moje rozkazy, albo zginiesz. Rozumiemy się? Mrugnij na tak. Wyraźnie!
  Edge, czując, że jego kręgi szyjne zaczynają się poddawać, zdołał jeszcze otworzyć szeroko oczy, a potem zacisnąć je z całej siły i ponownie otworzyć. Po chwili poczuł, jak uciskająca go stopa się cofa. Gwałtownie wciągnął powietrze. Dopadł go nagły atak kaszlu. Dłuższa chwila minęła, zanim dał radę wstać. Starł z twarzy sklejony krwią pył. Razor stał obok i obserwował go w milczeniu. Wreszcie odezwał się:
  - Zabij starucha. - Wskazał nieprzytomnego Dao.
  - Co? - zapytał odruchowo Edge.
  - Albo dziecko. Wszystko mi jedno — stwierdził beznamiętnie czarnowłosy. - Zabij jedno z nich. Albo ja zabiję oboje.
  Edge odetchnął kilkukrotnie głęboko, spojrzał na Dao, potem na Dabre i na końcu na Razora. Ogarnęło go dziwne uczucie.
  - Nie... - odpowiedział.
  - ZABIJ!!! - ryknął tamten.
  - Nie zrobię tego!
  Razor, bez dalszych słów, wystrzelił w Edge'a szybki chi-blast. Neev-jin uniknął, przetaczając się na lewo i nim zdołał się podnieść, oberwał silnym kopnięciem z półobrotu i znów się przewrócił. Spodziewał się tego i, kontrolując upadek, w odpowiednim momencie wystartował ostro w górę, unosząc się w powietrze i bombardując podłoże serią pocisków. Wyczuł, że przeciwnik materializuje się za nim. Najszybciej jak potrafił, odwrócił się i chwycił go, unieruchamiając ramiona.
  Mówiąc, że Edge był słaby, Razor nie do końca miał rację. Pod względem czystej siły fizycznej Neev-jin wiele mu nie ustępował i wyrwanie się z uścisku musiało zająć trochę czasu. Olbrzym zaczął koncentrować chi. Zdawał sobie sprawę z przepaści, jaka dzieliła ich poziomy mocy. Miał tylko jedną szansę — użyć całej energii w jednym momencie.
  - Co... Co robisz?! - krzyknął Razor, napinając mięśnie. - Oszalałeś — bardziej stwierdził, niż zapytał. - Jeśli to zrobisz, zginiesz — dodał już bez emocji.
  - Nie tylko ja — odparł Edge, na tyle spokojnie na ile potrafił. - Zabiorę cię ze sobą.
  Reakcja czarnowłosego na te słowa była dość nietypowa, mianowicie roześmiał się głośno... i szczerze.
  - Powiedziane jak przystało na Umierającą Gwiazdę — powiedział. - Mylisz się, sądząc, że to ocali twoich towarzyszy. Ale śmiało. Zrób to!
  Neev-jina opadły wątpliwości. Czy tamci i tak zabiją Dao i Dabre? Czy Razor na pewno zginie? Przezornie nie zwalniał jednak uścisku.
  Nie zdołał popełnić bohaterskiego samobójstwa. Kościsty, który wcześniej pilnował nieprzytomnego Dao, znienacka pojawił się on przy obu wojownikach. Ciosem w szyję przerwał akcję Neev-jina. Drugim, w krocze, pozbawił go możliwości obrony. Akcję dokończył Razor, który znokautował olbrzyma jednym silnym lewym prostym. Bezwładne ciało spadło na ziemię.
  - Dobra robota, Foil — pochwalił wysokiego "kościotrupa" czerwonooki.
  - Co mam z nim zrobić?
  - Nic. Dobij za to Spike'a — wskazał nadal nieprzytomnego stwora z ogonem. - Zmarnował swoją szansę.
  Foil skinął głową.
  - A co ze staruchem i dzieciakiem? - zapytał jeszcze.
  Razor uśmiechnął się demonicznie.
  - Zostaw ich na razie. Przydadzą mi się.
Koniec części trzeciej
-> Wstęp <- | Część druga <- | -> Część czwarta
Autor: Vodnique
Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.